NIMFOMANKA CZĘŚĆ 1. *****
Widzowie pierwszej części czekają z niecierpliwością, zachęceni informacjami o tym, że będą świadkami największego skandalu w historii kina. Pierwsze dwie godziny były opowiedziane wręcz staroświecko.
Nie zobaczyliśmy niczego, czego już w kinie nie było, ale Lars von Trier i tak dopiął swego – z przekorą potraktował oczekiwania widzów i podjął z nimi dyskusję.
Rezultatem jest bardzo dobry film, bezlitośnie przecięty na dwie części. Mało tego, dostępny również w pięciogodzinnej wersji delikatesowej, ale tylko dla widzów festiwalu filmowego w Berlinie.
Z pierwszej części rozczarowani wyszli głownie widzowie, którzy liczyli na sensację, na dużo scen seksu na dużym ekranie. Teraz powtarzają znajomym, że „momenty są, ale mało”. Zapominają, że same kopulacje, by użyć modnego ostatnio w Polsce sformułowania z dyskursu krytycznego, składają się raczej na film pornograficzny. Von Trier „Nimfomanką” pokazuje zaś, że nie każdy obraz, w którym widać z detalami akt miłosny, kwalifikuje się do miana dzieła obscenicznego i pornograficznego.
Udowadnia to szczególnie finałowa część, piąty rozdział i wstęp do małej szkoły organowej. Oglądane na podzielonym ekranie fragmenty trzech różnych relacji opartych w dużej mierze na seksualnych zbliżeniach, zespalają się z muzyką Johanna Sebastiana Bacha w akcie kolejnego miłosnego połączenia.
Duńskiemu reżyserowi udało się to pokazać bezpretensjonalnie, a w poprzednich rozdziałach, zbudowanych na planie moralitetu, dotknąć w wirtuzoerski sposób innych fenomenów kształtowania się seksualnej świadomości, Obserwujemy nagie życie, budowanie relacji z rodzicami, wchodzenie w społeczność i społeczeństwo. Najwięcej jest o damsko-męskim przyciąganiu i odpychaniu.
„Nimfomanka” powinna być filmem obowiązkowym dla posłanek i posłów z nowo powołanej komisji ds. gender, o ile cokolwiek z niej zrozumieją, a nie będą z obrzydzeniem odwracać oczu na widok uprawiających seks par. Zawsze mogą wsłuchać się w głos zawiedzionych – momentów nie ma zbyt wiele. I przypomnieć sobie o dyskusji starej jak kino: dlaczego prędzej zaakceptujemy pornograficzne wizje przemocy niż miłości.
W „Nimfomance” widz ma sposobność świadkować długiej dyskusji o seksualności głównej bohaterki. Prowadzi ją z Charlotte Gainsbourg Stellan Skarsgard. Rozmowa toczy się przy łóżku, ale w manierze salonowej. Mnóstwo w niej odwołań do tropów religijnych i kulturowych – od wędkarstwa, przez widelczyk do ciasta po liczby Fibonacciego.
Bohaterka, która ucieka w seks, czyni z niego mechanizm obronny, nie jest przez von Triera oceniana i rozliczana. Zrobią to za niego widzowie. Szkoda, że reżyser zaprasza ich na drugą część, niczym na kolejny odcinek serialu. Miejmy nadzieję, że prędzej niż później pokaże wszystkim pełną wersję festiwalową, byśmy mogli ocenić całość „Nimfomanki”.
U von Triera spektakl rozgrywa się na wielu poziomach. Jednym jest sposób promocji filmu, drugi odgrywa bohaterka Gainsbourg przed bohaterem Skarsgarda – jego pochodną jest zaś retrospektywna spowiedź z uniesień, kontaktów i kochanków. Grzesznica jest naturą i praktyką, spowiednik teorią i kulturą. Ich połączenie bywa fascynujące, momentami tylko reakcje i nawiązania mogą razić sztucznością. Wszystko kotłuje się pod precyzyjnie wyhaftowaną kołdrą, szwy dostrzegamy rzadko.
W retrospekcjach tytułową postać gra była modelka Stacy Martin. To było genialne posunięcie obsadowe, w Martin można się nie tylko wpatrywać jak w obrazek, ale także uwierzyć w jej sposób wchodzenia w poszczególne relacje. Jest naturalna i zjawiskowa jednocześnie. Wraz ze Stacy Martin wracamy w „Nimfomance” do dzieciństwa i młodzieńczego buntu. Wspomnienia mechanicznego seksu pauzują co jakiś czas, na postaciach bardziej znaczących.
Ukochany ojciec grany przez Christiana Slatera, którego odejście podziałało jak lubrykant, pierwszy kochanek w kreacji Shii LaBeoufa. Mężczyźni niewiele mają do grania. I dobrze – seksualnych rozpustników opisywano i odpytywano już po wielokroć, kolekcjonujące kochanków kobiety palono w tym czasie na stosie. U von Triera karta się odwraca. Co nie oznacza, że Duńczyk nie obśmiewa obu płci po równo. Najlepszy epizod ma w pierwszej części „Nimfomanki” Uma Thurman w roli zdradzonej żony.
Jeszcze nie do końca wiadomo, o czym będzie całe dzieło. Pierwsza część mówi o korzystaniu z wolności, o dojrzewaniu, o budowaniu dorosłych relacji z otoczeniem. I podstawia lustro widowni, która chciała się przeciągać w ekstazie, a ziewa ukradkiem, bo nie spodziewała się tak długiej konwersacji. Być może gra wstępna w kinie wyszła z mody, ale wciąż warto doceniać jej kunszt, formę i przeznaczenie.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.