AmbaSSada ** (Recenzja filmu)
Dlatego lepiej trzymać się z daleka od „AmbaSSady”. Swoją dezaprobatę wobec słabych filmów rodzimej produkcji polscy krytycy filmowi wyrażają od ubiegłego roku przyznając Węże. Swojego faworyta w kolejnym rozdaniu już mam.
Juliuszowi Machulskiemu przy „Ile waży koń trojański” musiały spodobać się podróże w czasie. Dlatego zabiera widzów do budynku w Warszawie, w którym przed II wojną światową mieściła się ambasada III Rzeszy. Współcześnie do jej wnętrza wprowadzają się na kilka tygodni początkujący pisarz i młoda aktorka. On chce udowodnić, że Adolf Hitler zginął, nim wojna wybuchła na dobre, a później zastępował go sobowtór. Ona ma wrażenie, że jej mąż przeszedł przemianę, stał się spięty i stracił poczucie humoru. Dlatego robi żonie awantury o brak jogurciku i domaga się pięciu minut dla siebie. Będzie o to trudno, bo wewnątrz budynku da się przenieść w czasie do sierpnia 1939 roku, spotkać własnego pradziadka, ministra Ribentroppa, a nawet spróbować wcielić w życie skuteczny zamach na Hitlera.
Zarys scenariusza ma rozmach, ale zamiast zabawnie opowiadać o alternatywnej historii, czego próbkę mamy jedynie w finale, „AmbaSSada” stanowi koronny dowód na zanik umiejętności Machulskiego. Reżyser, który był przez lata dla Polaków gwarancją dobrej zabawy w kinie, zatracił zmysł. Wszystko musi wytłumaczyć, nawet aluzje filmowe. Kiedy padnie cytat z „Szóstego zmysłu”, bohater musi powołać się na źródło. Kiedy zaś przez telefon padnie pytanie: „Przyszli dwaj ludzie z szafą, co robić?”, za chwilę doczekamy się odpowiedzi: „Spytaj Romana Polańskiego”. Wszelkie żarty są grube i fatalnie sprzedane, ich twórca najwyraźniej oderwał się od rzeczywistości, co sugeruje zresztą jedna ze scen, w której widać jego twarz spoglądającą na ulicę z wysokości reklamowego billboardu. Dla przykładu wielkomiejski bufon, sportretowany przez Machulskiego w epizodzie, wyraża swoją pogardę wobec osadzenia się koleżanki z dawnych lat w Bieszczadach słowami: „ja pieję, ale Cepelia”. Kto tak mówi?
Współczesna Warszawa jest w „AmbaSSadzie” po serialowemu sztuczna: kawę pije się na szczytach wieżowców, na papierosa wychodzi na rozległe tarasy. O wiele ważniejsza powinna być stolica z 39. roku. Do kostiumów i scenografii przyczepić się nie można, ale o rozmachu mówić też nie mamy prawa, zaś jednakowe przez cały seans zdjęcia Witolda Adamka psują efekt. Największy żal mam jednak o psucie kariery zatrudnionym aktorom. Bartosza Porczyka znam z teatru, to bardzo dobry aktor, który komiczną szarżą rozsadzał np. „Sprawę Dantona” Jana Klaty. W „AmbaSSadzie” jego wysiłki musiały spełznąć na niczym, bo Machulskiego wariacja z historią do niczego nie prowadzi.
Magdalena Grąziowska, ekranowa partnerka Porczyka, dostała do grania największe kuriozum – aktorkę, której ekscentryczność przejawia się seplenieniem dla odstraszenia nieznajomych amantów i udawaniem, że nie zna własnego męża. Adam Darski, czyli Nergal, radzi sobie więcej niż przyzwoicie. Robert Więckiewicz mógłby się chwalić, że w jednym sezonie zagrał Lecha Wałęsę i Adolfa Hitlera, ale mimo że wypadł zabawnie, chwalić się nie ma czym.
Machulski zderza Hitlera z kartonową podobizną Charliego Chaplina. Ta aluzja do „Dyktatora” jest największym szczytem megalomanii twórcy „Seksmisji” od czasu pamiętnych słów z oscarowej nocy w Canal+. Machulski powiedział wówczas, że Alfred Hitchcock to reżyser klasy B. Co nie przeszkadza mu pójść w jego ślady i objawić się wśród statystów. Byśmy wiedzieli, do czego nasz swojski mistrz pije, po chwili trafiamy do k,k,knajpy, o przepraszam, restauracji (tu próbowałem odtworzyć jeden z żartów, którymi Machulski obsmarował w filmie Jana Englerta) z podobiznami Chaplina i Hitchcocka na ścianach. Sęk w tym, że od kartonowego Chaplina bardziej tekturowe są gagi w „AmbaSSadzie”, a do zbudowania choćby okruszka suspensu polskiemu reżyserowi nie wystarczyło skumulowanie w jednym miejscu gestapowców, ministra III Rzeszy, podróży w czasie i rozszyfrowanej Enigmy. To zasługuje na swoistego Oscara.
Film o zamachu na Hitlera, który może zmienić bieg historii? To nie jest zły pomysł, co udowodnił Quentin Tarantino „Bękartami wojny”. Strach się spytać, jakiej klasy filmów jest to reżyser.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.