BLUE JASMINE ***** (Recenzja)
Gdybym miał wybrać najlepszą premierę minionych wakacji, nie wahałbym się ani chwili. Na to miano zasługuje Blue Jasmine.
Woody Allen zbiera ostatnio cięgi wśród recenzentów i kinomanów za to, że nie każdy jego film jest arcydziełem. W przypadku "Blue Jasmine" jest lepiej niż w ostatnich latach, choć to także nie jest dzieło rangi "Annie Hall". To jednak bardzo dobry film i znów każdy reżyser mógłby pozazdrościć talentu. Nawet w przypadku słabszych filmów, takich jak "Sen Kasandry", czy "Zakochani w Rzymie" wielu twórców mogło sobie życzyć takiej słabej formy. Niewątpliwie jednak w ostatnim okresie Allen nie stworzył tak dobrego obrazu jak "Blue Jasmine".
Akcja filmu rozgrywa się w San Francisco, dokąd z nadzieją na ponowny życiowy start trafia główna bohaterka. Jej historia inspirowana jest z jednej strony sztuką Tennessee Williamsa Tramwaj zwany pożądaniem, a z drugiej losami Ruth Madoff, byłej żony skazanego za malwersacje finansowe milionera Berniego Madoffa. W retrospekcjach obserwujemy życie nowojorskiej socjety, z którego tytułowa Jasmine zostaje brutalnie wyrwana.
Szczęście w filmie Allena jest iluzją, a dramat Jasmine perfekcyjnie oddaje Cate Blanchett. To z całą pewnością oscarowa rola. Można się jedynie zastanawiać, którym fragmentem filmu realizatorzy marcowej gali będą ilustrować jej nominację (stawiam na dialog z siostrzeńcami w jadłodajni). Blanchett niedawno zagrała na Broadwayu Blanche Dubois z "Tramwaju zwanego pożądaniem", w reżyserii Liv Ulmann. Na ekranie nie kopiuje swojego występu, doskonale odnajduje się w świecie Allena, rozpiętym jak zwykle między komedią, a dramatem, tym razem zdecydowanie zbliżającym się w te poważniejsze rejony.
W "Blue Jasmine" nie ma romantycznego mitu miłości. Obserwujemy ludzi, którzy wchodzą w związki, bo nie chcą być sami, albo nie chcą być bardzo biedni. Żyjąca wspomnieniem swojego dostatniego życia i fantazją na temat własnych możliwości. Jasmine znajduje schronienie u siostry, zatrudnionej w sklepie spożywczym. W roli Ginger obsadzono Sally Hawkins, kojarzoną głównie z rolą w "Happy Go Lucky" Mike'a Leigh. Jej bohaterka jest niejako amerykańskim odpowiednikiem ludzi, których z bliska i z czułością portretuje brytyjski twórca. Oni zdają się stać twardo na ziemi, budują swoją rzeczywistość z tego, co mają w zasięgu ręki. Jasmine nałogowo zaś, i z pełnym powodzeniem, okłamuje samą siebie.
Dzięki temu naturalnie funkcjonuje u boku malwersanta, którego obyczajową gładkość znakomicie oddał Alec Baldwin. Jego imperium, budowane na finansowej bańce, to również rodzaj iluzji. Dzięki tej perspektywie zaglądamy Jasmine głęboko w oczy, widzimy rozwój jej neurozy, co w przypadku urwanego, gorzkiego zakończenia, jest niezwykle poruszające. Rzadko kiedy retrospekcje tak świetnie działają w kinie jak w przypadku najnowszego filmu Woody'ego Allena. Pozwala na to oderwanie Jasmine od rzeczywistości i jej skupienie na własnej osobie, traumie i narracji.
Oddech znajdujemy po drodze dzięki bardziej komediowo zabarwionym rolom drugoplanowym. To cała galeria mężczyzn, którzy rozczarowują obie bohaterki. Bobby Cannavale, Louis C.K. i Michael Stuhlbarg doskonale prezentują nam cały wachlarz męskich słabości. Potrafią przy tym zaznaczyć, do kogo powinien należeć za każdym razem ostatni kawałek pizzy. Krytycy życiowej postawy samej Jasmine mają rację, ale nie przekreśla to faktu, że znakomicie, choć nie bez dreszczy i przechodzący po plecach ciarek, patrzy się na nią w kinie. Cóż z tego, że niełatwo byłoby wytrzymać u jej boku w życiu, przecież Allen nie podaje żadnych morałów. Wielokrotnie słyszymy, że główna bohaterka nie dbała o siostrę, gdy była bogata, ale w kłopotach zjawiła się u niej niemal od razu, to jednak nie znaczy, że oglądamy komediodramat o siostrze marnotrawnej. Biedniejsza, ale radząca sobie z otoczeniem Ginger nie jest postacią jednoznaczną.
Z życiowej lekcji udzielanej przez Jasmine siostrzeńcom, o tym jak ważne są sowite napiwki, zapamiętamy głównie nieobecną twarz Blanchette, rozmawiającą z własnymi myślami i wspomnieniami. Choć ta postać, naprawdę nosząca imię Jeanette wie, że niewiele jest ciężkich przeżyć, które można przyjąć bez uciekania się do krzyku. Cate Blanchette nie ucieka się do żadnej ekspresji, gdy składa kawałki swojego dawnego życia i zastanawia się, w którym miejscu sielankowy obrazek zaczął pękać.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.