Tylko Bóg wybacza człowiekowi ze stali?
Nie wiem, czy bardziej męczyłem się oglądając zremisowany 1:1 mecz biało-czerwonych z Mołdawią, czy podczas 143 minut pokazu prasowego „Człowieka ze stali”, premiery zakończonej tydzień wcześniej spektakularnym zwycięstwem kasowym w Stanach Zjednoczonych.
Wielkm fanem kinowego Supermana nigdy nie byłem, ale już w telewizji i na kartkach komiksów oglądałem go całkiem chętnie. To był przecież superbohater – dziennikarz. Niestety Henry Cavill („Tudorowie”) w roli Clarka Kenta okazał się bardziej człowiekiem z drewna, niż ze stali. Do pewnego momentu jeszcze tego nie widać, gdy włóczy się po amerykańskich bezdrożach z brodą na Wolverine’a. Gdy w jednej z wielu idiotycznych sekwencji ogoli go najprawdopodobniej kostium, prawda wychodzi na jaw. Filmowej tożsamości Supermana próbuje dociec Amy Adams jako ekranowa Lois Lane. Dziennikarskie śledztwo jest prościutkie, ale skuteczne. Ukazano je w formie krótkiego reportażu, ze zmontowanymi scenkami z poszczególnych części długiej wędrówki. Cały film Zacka Snydera („300”) wydaje się zbiorem nagrań idealnych do zwiastuna, albo wręcz niekończącą się zapowiedzią drugiej części. Kamera drga, imituje ujęcia z epoki „Cudownych lat”, przypatruje się bohaterom z tyłu, z boku, jakby to, co oglądamy było tylko wstępem.
Napisano i zmontowano ziemskie przygody Kal Ela z planety Krypton tak, jak klasyczny film biograficzny. Oglądamy go w umownym czasie teraźniejszym, a poszczególne zdarzenia uruchamiają retrospekcje. Na widok autobusu szkolnego – wypadek. Na widok ciężarówki – zemsta na kierowcy tira I to jeszcze najmniejsza łopatologia „Człowieka ze stali”. On nie traci pamięci na kutrze rybackim, niczym Jason Bourne. Właśnie tam zaczyna odsłaniać przed widzem swoją przeszłość. Wielkich tajemnic nie ma, do praprzyczyn jego pojawienia się wśród nas dochodzimy już w prologu. Film nieprzypadkowo trwa 2 godziny i 23 minuty. To właśnie na planecie Krypton spędzamy ten dodatkowy czas. Russell Crowe w roli ojca późniejszego Supermana wygląda jak zguba z Comic-Conu. Cały prolog filmu wydał mi się sztywny i sztuczny, wprowadził też koszmarnie przerysowany przez Michaela Shannona („Droga do szczęścia”) czarny charakter.
Za parę lat, gdy „Człowiek ze stali” powróci na nocnych seansach dla kinomaniaków, będzie się z czego pośmiać i kiedy bić brawo. Szczególnie w scenach, gdy biograficzny film o Kal Elu staje się ewangeliczny. Czy to Superman? Czy to człowiek ze stali? Nie, to Jezus Kryptus. A Diane Lane i Kevin Costner grają Marię i Józefa. Takiego namaszczania, z podkreślaniem chrystusowego wieku głównego bohatera jest za dużo, by znakomite efekty specjalne z finału zrobiły na mnie wrażenie. „Człowiek ze stali” jest jednym z tych filmów, w których zniszczenie metropolii osiąga rozmiary hekatomby, ale nie oglądamy jego skutków. Ważniejsze są przeżycia bohaterów, pocałunek na tle ruin i instytucja amerykańskiego patrioty. Wszystko w ogłuszającym rytmie muzyki Hansa Zimmera, któremu dobrze pracuje się z Christopherem Nolanem (tu producentem). Środki wyrazu rodem z „Incepcji”, subtelność ostatniego „Mrocznego rycerza”.
Z kolei to muzyka Cliffa Martineza była dla mnie wytchnieniem podczas seansu filmu „Tylko Bóg wybacza”. Już nie wystylizowane obrazy, pośrodku których stoi bożyszcze internautek i internautów z całego uniwersum – Ryan Gosling. Da reżysera pełnego przemocy filmu o zemście, z mocno zarysowanym wątkiem edypalnym, Nicolasa Windinga Refna, nakręcona w Bangkoku błyskotka jesr tym, czym dla Quentina Tarantino był „Kill Bill”. Różnica polega na tym, że Tarantino to geniusz, kręcący filmy totalne. Refn okazuje się wybitnym stylistą, filmowym odpowiednikiem pisarza Michela Fabera. Jeśli odpowiada ci stylizacja i dostrzegasz za obrazami artystyczną wypowiedź, stajesz się adoratorem dzieła. U Refna tak miałem z „Drive”, u Fabera ze „Szkarłatnym płatkiem i białym”. Kiedy doceniasz wykonanie i zostajesz wciągnięty przez perypetie bohaterów – masz poczucie kontaktu z tym, co znakomite. U Refna tak było dla mnie z „Bronsonem” i trylogią „Pusher”, u Fabera z „Pod skórą”. Kiedy jednak stylizacja męczy, masz do niej dystans i dostrzegasz rzemieślnicze ściegi – wówczas czar pryska. Poszedłeś na o jedną randkę za dużo. To przypadek „Ewangelii ognia” Fabera i Refnowskiego „Tylko Bóg wybacza”.
Jako fan „Drive”, który upatruje w tamtej historii więcej niż tylko teledysku, nie mam wręcz prawa polubić filmu z tak wieloma elementami autoparodii. Rozumiem wybory Refna i doceniam poziom ich wykonania, ale ich nie akceptuję. Gosling w Bangkoku to raj dla miłośników kina sztuk walki, które dramatyzuje bohaterów w sposób graniczący z śmiesznością. Najważniejszym pytaniem jest „Wanna fight?”, najważniejszym widokiem – obite twarze. Aktorzy nie grają postaci, wchodzą w kostium, pozują Refnowi jak do obrazów. Ryanowi Goslingowi, któremu kazano pozbyć się jakiejkolwiek ekspresji, by w zabawny i ciekawy sposób eksploatować jego obecny wizerunek. ale Kristin Scott Thomas – matka, na której przykłądzie maturzyści będą mogli zdobyć dodatkowe punkty, pisząc o kompleksach: kastracyjnym, Edypa, zazdrości o członka. Poza rozprawkami lepiej na poważnie tych wątków nie traktować, ale jako klocki do refnowskiej układanki pasują znakomicie. O wiele lepiej niż nużący antagonista głównego bohatera, którego azjatycka ekspresja to po prostu kolejna stylizacja. Refn tłumaczy się, że musi robić kino w określonym tempie i o określonej barwie, bo jest dyslektykiem i daltonistą. Teraz zrobił film czerwony. I tylko fan wybaczy.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.