Scena zbrodni ****** (Recenzja filmu)
Nie wierzę w to, że filmy zmieniają rzeczywistość, ale jestem przekonany, iż są w stanie zmienić świadomość. „Act of Killing” jest idealnym przykładem.
ZOBACZ: "Scena zbrodni" nagrodzona!
W Indonezji, gdzie powstał, jest dystrybuowany jedynie w szarej strefie. Nie mógł trafić do kin z obawy przed cenzurą, ale nie został zakazany. Temat podjęła prasa i od jesieni zeszłego roku kraj przeżywa na nowo ludobójstwo z lat 60. XX wieku. Historia zostaje przewartościowana, dotychczasowe oceny zakwestionowane. Indonezja ma moralnego kaca, a za chwilę będzie się musiała zdecydować nad konsekwencjami. W Polsce podczas 10. edycji Planete + Doc Film Festivalu konkurs zyskał dzięki filmowi Joshuy Oppenheimera zdecydowanego faworyta – dzieło spełniające najwyższe wymogi stawiane i pracy dziennikarskiej, i kreacji dzieła sztuki.
Dokument „Act of Killing”, przetłumaczony jako „Scena zbrodni”, z początku szokuje, później porusza, a w końcu zmusza do gruntownego przemyślenia dotychczasowej wizji świata. To ostatnie staje się udziałem wszystkich widzów. Po wrocławskiej festiwalowej premierze w stronę producentki padały z sali pytania w stylu: „kiedy komuniści wezmą rewanż” i „znamy odwrotne przypadki”. Pech porównujących wszystko do polskich doświadczeń z komunizmem polega na tym, że w innych miejscach świata urządzano polowania na czarownice znacznie bardziej krwawe niż owoce zsumowanego terroru w naszej części socjalistycznego baraku.
Faktom się nie zaprzecza, z faktami się rozmawia. Wie o tym reżyser „Act of Killing”. Na początku XXI wieku, dokumentując w Indonezji inny temat, Oppenheimer dowiedział się o masakrach z 1965 roku. Torturowano i zabijano ludzi podejrzewanych o komunistyczne sympatie, czyli np. robotników, którzy zapisali się do związków. Rodziny ofiar napiętnowano przez całe pokolenia, eliminując ich szanse na edukację i pracę. Do dziś są więc kolejni represjonowani, a niegdysiejsi kaci zamiast na sali sądowej, niczym sędziowie stalinowscy, prężą wciąż piersi do wpinanych orderów, wspominają w telewizji przysługę, jaką oddali narodowi, eliminując lewackie zagrożenie. W domu mogą powiesić sobie na ścianie dawny artykuł „New York Timesa”, który chwalił Indonezję jako świetlany przykład dla innych krajów Azji. Nikt inny tak szybko i skutecznie nie wyplenił czerwonej pajęczyny.
Organizacja, której członkowie wiedli prym w dokonywaniu mordów, do dzisiaj jest oficjalną młodzieżową bojówką aprobowaną i afirmowaną przez członków rządu. To w zasadzie gromady gangsterów defilujących w pokazach siły. Zalegalizowana mafia dowodzona przez seksistów i gwałcicieli opływających w dostatki i uwielbienie.
Oppenheimer zmroziłby krew w żyłach już samą rekonstrukcją faktów i wysłuchaniem opowieści do kamery. Geniusz dokumentalisty bierze się jednak z cierpliwości, która każe mu czekać na znalezienie osoby i formy budującej film. Po latach dokumentacji Oppenheimer dotarł do takiego człowieka – Anwara Congo. Dzięki niemu uzyskał efekt filmowych rozmów z katem. Anwar z detalami, a początkowo także z dumą, opisuje i odtwarza początki ludobójstwa. A zabił tysiące osób. Zaczynał jako konik handlujący biletami przed kinem w rodzinnym miasteczku. Uwielbiał amerykańskie filmy. I z pełnym przekonaniem chwali się wraz z kolegami, że potrafili być bardziej brutalni niż okrutni przestępcy wymyślani w Hollywood. Nie musimy sobie niczego wyobrażać, Anwar o wszystkim opowiada, a niektóre zbrodnie rekonstruuje. Nie robi tego w stylu wizji lokalnej z programu „997”. Z pomocą profesjonalnej ekipy filmowej buduje kiczowate plany zdjęciowe, farbuje włosy, sięga po fantazyjne kostiumy, bardzo mocnymi zabiegami odwołuje się do wyrazistych gatunków filmowych. Realizowanie scen przekracza pewne porządki. Dawni oprawcy statystują jako ofiary. Dla Anwara to forma psychoterapii, chociaż najostrzej zareaguje ciało.
Większość scen filmu niesie zdumiewające relacje. Sąsiad Anwara wspomina np. pośród ukłonów, zastrzeżeń i wytłumaczeń, masakrę, której doświadczyła jego rodzina. Zabitego znaleziono w beczce i pogrzebano jak kozę, na poboczu drogi. Daje to wyraźne wyobrażenie o paraliżujących skutkach ludobójstwa. „Scena zbrodni” otwiera ranę, której nie sposób zabliźnić, bywa przez to filmem męczącym i okrutnym do oglądania, ale jednocześnie jest świadectwem życiowej refleksji miłego starszego pana. Dziadek tuli wnuki, lubi takie same filmy jak ludzie na całym świecie, a stylem imprezowania nie różni się od lewackiego uniwersum. A jednocześnie ma na rękach krew tysięcy ludzi. Ta myśl nie daje spokoju i jest najbardziej przerażającym paradoksem „Act of Killing”. Oppenheimer nie może dać głosu ofiarom, one na zawsze pozostaną anonimowe. Ich kat zostaje gwiazdą filmową.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.