Na co do kina w Walentynki?
RUST AND BONE *****
NIEULOTNE ***
Oczywiście żaden z reżyserów nie byłby zadowolony z takiej klasyfikacji i obaj na pewno będą się upierać, że morałów nie narzucali, a w historiach, które przedstawiają obchodzi ich bardziej tło społeczne, obyczajowe i pokoleniowe, ale moim zdaniem Jacques Audiard i Jacek Borcuch nakręcili filmy z wiarą w siłę uczucia, a jednocześnie pokazujące istotę i potrzebę dawania drugiej szansy. A zatem w „Rust and Bone” oraz w „Nieulotnych” pobrzmiewa i melodramat i moralitet.
Nie wiem dlaczego dystrybutor najnowszego filmu twórcy „Proroka” zrezygnował z poszukiwań polskiego tytułu. Pozostał przy angielskim, który jest wiernym tłumaczeniem oryginalnego „De rouille et d’os”. Czy „Rdza i kość” brzmi aż tak źle? Audiard z charakterystyczną dla siebie drobiazgowością przedstawia historię spotkania ochroniarza i treserki z delfinarium.
Bohater charyzmatycznego Matthiasa Schoenaertsa jest nieodpowiedzialnym ojcem, który nie potrafi wychować syna, ale świetnie radzi sobie na arenie podczas nielegalnych walk.
Bohaterka delikatnej Marion Cotillard ulega dramatycznemu wypadkowi i dzięki pomocy nowego kolegi powoli wróci do życia. To nie będzie początek romansu, bo ochroniarz poznaje w dyskotece wiele kobiet i najchętniej jest dla nich „Opé”, czyli operacyjny. W każdej chwili może wpaść na seks bez zobowiązań. W tle są jeszcze dramaty rodzinne, nieczyste gry i klarowne podziały społeczne. Audiard przez wszystko prowadzi nas w swoim precyzyjnym stylu, który do pewnego momentu sprawia wrażenie przezroczystego, by w kluczowych sytuacjach zdradzić się nieprzypadkowymi inscenizacjami. Rozebrała je na czynniki pierwsze w lutowym „Kinie” Grażyna Arata, pisząc, że „film porównać można do symfonii skonstruowanej wokół trzech scen, pełnych szczególnej ekspresji.
Bohaterką pierwszej jest mężczyzna, drugiej kobieta, trzeciej dziecko. Scena wypadku w basenie z orkami zdominowana zostaje przez kolor niebieski i porywającą linię muzycznej melodii(...)Niebieski kolor morza i nasycona słońcem atmosfera towarzyszą bohaterom w tym pierwszym opusie filmowego dramatu, w którym okaleczona kobieta wychodzi z zamknięcia na kolejne spotkanie z życiem”. W następnych scenach Arata opisuje role czerwieni i bieli, zwracając uwagę na to, że jedna z nich zdaje się być żywcem wyjęta z „Dekalogu”.
„Przypadkowe czy zamierzone, symboliczne kody kolorów interesująco przypominają „Trylogię” Kieślowskiego” – podsumowuje recenzentka, zwracając uwagę na przemyślany, choć pełen emocji sposób opowiadania i komponowania, zastosowany przez reżysera. Jury Londyńskiego Festiwalu Filmowego, uzasadniając dlaczego Audiard zasłużył na główną nagrodę, napisało: „ma unikalny charakter pisma, złożony z muzyki, montażu, scenariusza, zdjęć, dźwięku, wizualnego dizajnu i prowadzenia gry aktorskiej. Jest jednym z nielicznych filmowców, którzy osiągnęli mistrzostwo w zintegrowaniu każdego z tych elementów dla jednego celu. W przypadku „Rust and Bone” było nim stworzenie filmu pełnego serca, przemocy i miłości”.
W „Nieulotnych” Jacka Borcucha też mamy dramatyczną scenę, ale jedną. Za to odmiennie od reszty zainscenizowaną. W niej dochodzi do dramatu, którego ujawnienie poróżni młodych kochanków granych przez Jakuba Gierszała i Magdalenę Berus. Aktor stał się bożyszczem polskich kinomanek po „Wszystko co kocham”, egzamin aktorski zdał w „Sali samobójców”, teraz zawodzi. Berus, widziana już w największej jak dotąd polskiej porażce filmowej 2013 roku, nieszczęsnym „Bejbi Blues”, znów zdaje się być przed kamerą po prostu sobą. Na tle innych polskich premier „Nieulotne” wypadają przyzwoicie, chociaż nawet nagrodzone w Sundance zdjęcia Michała Englerta mogą drażnić zbytnią przewidywalnością. Ładne kadry są w „Nieulotnych” oderwane od głębi opowieści. Czasami sprawiają, że bohater przestaje być dla nas równie istotny, co ludzie sportretowani w „Rust and Bone”. Tam naturalizm był wzruszający, w „Nieulotnych” staje się irytujący.
Pierwsza sekwencja – wakacyjnej pracy w Hiszpanii, to pole fetyszyzacji. Skok do wody z mostu, nurkowanie, motor, nawet fizyczny, mozolny proces wyburzania domu, czy zbierania winogron, pokazano nam w wersji pocztówkowej. Powrót do Polski to jednocześnie powrót do szarej rzeczywistości – i ten przeskok się Borcuchowi udał, ale nie powinien od widza wymagać wielkiej cierpliwości dla swoich bohaterów, ich niedojrzałych wyborów i odkrywania własnej natury. Zaangażowanie nie jest możliwe, bo dzieli nas od ekranu chłodna ściana koncepcji i kompozycji. Nawet w obrazku imprezy wszystko się musi zgadzać: różne formy hipsterstwa czynią aktualnych mistrzów drugiego planu.
A po co siatkówka i scena z butlą? Aktorsko nic w dwóch głównych rolach nie wytrzymuje moim zdaniem procesu uzasadnienia. Najbardziej bogatą kreację zbudował w trzech drobnych scenach Andrzej Chyra. Wrósł w kostium, scenografię i wąsatą twarz i stał się po prostu taksówkarzem z Kwidzynia, samotnym ojcem, wychowującym na odległość dorosłą już córkę. Tylko w jego uczucia byłem w stanie uwierzyć, tylko one były mnie w stanie poruszyć. Także jeszcze w trakcie seansu „Nieulotnych” myślałem o berlińskiej premierze „W imię” Małgorzaty Szumowskiej z Chyrą w roli głównej.
A czy „Nieulotne” są w czymś lepsze od „Rust and Bone”? Niestety nie. Nawet muzycznie. Daniel Bloom rzecz jasna znów stanął na wysokości zadania, ale Audiard ma kompozycje Alexandra Desplat, który tym razem nagrał muzykę zupełnie niepodobną do swoich typowych dokonań. A na dodatek w jednej scenie pobrzmiewa jeden z moich ulubionych utworów ostatnich miesięcy: „I Follow Rivers” Lykke Li.
Niech to będzie idealny filmowy podkład na walentynki.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.