TAKE THIS WALTZ ***** (Recenzja)
Osobiste nastawienie zdecyduje o reakcji na „Take This Waltz”. Tak czułego spojrzenia na romans i małżeństwo nie spotyka się w kinie często.
„Take This Waltz” musi nas doprowadzić do utworu Leonarda Cohena, śpiewającego o miłości słowami Federico Garcii Lorki. I w pewnym momencie piosenka pojawi się w całości, film nabierze przyspieszenia i stworzy do niej nowy, odważny teledysk. Wielu widzów zapewne uzna go za kulminację, ale fabuła pójdzie dalej. Ktokolwiek liczył na melodramat z happy endem, będzie musiał się poddać. „Take This Waltz” nie pozostawia nadziei, każda relacja poddana zostanie tej samej próbie, temu samemu procesowi. Podobnie będzie z samym filmem, również filtrowanym, weryfikowany,. Podziw obudzi na stałe warstwa wizualna, wypełniona znaczeniami i pięknymi scenami. To pastelowy świat, w którym dobrze wygląda spokojne życie, organiczne jedzenie. Hipsterskie kolory w ubiorze, makijażu, na paznokciach, w scenografii i kostiumach. Zdjęcia Luca Montpelliera utrzymano w poetyce instagramowej. I w tym przypadku to nie jest zarzut. „Take This Waltz” zatrzymuje się gdzieś w połowie między filmami Xaviera Dolana i przeciętnym kinem niezależnym. W tym świetle i w tych kolorach jedna, najważniejsza postać zyskuje piękno, „miksturę seksu i słodyczy”.
Michelle Williams to aktorka roku. Była najjaśniejszą częścią filmu „Mój tydzień z Marilyn”, a teraz razem z nią przeżywamy miłosny dramat w zabarwionej na pastelowo historii, u której podstaw leży szara proza życia. Williams dała też nie tak dawno, wraz z Ryanem Goslingiem, aktorski popis w przejmującym studium rozpadu związku, w filmie „Blue Valentine”. „Take This Waltz” również przygląda się małżeństwu, które przechodzi próbę, chociaż pozornie o kryzysie mowy być nie może. Przecież obie strony, zgodnie z odczuciami i wyznawaną przed lustrem prawdą, bardzo się kochają. Tyle że w powrotnej drodze z wyjazdu służbowego, na siedzeniu obok granej przez Williams Margot, pojawia się ten trzeci. Małżeństwo z piszącym książki kucharskie Lou opiera się w tym czasie coraz bardziej na infantylnych grach i ukochanych rytuałach. Na próbę wystawi je Daniel – mieszkający po sąsiedzku rykszarz. Wzajemna fascynacja, w którą z początku trudno uwierzyć, stanie się oczywista po rewelacyjnej scenie nad kieliszkami martini. Takiego seksu w kinie, rozegranego jedynie w dialogu, nie widziałem od czasu „Kiedy Harry poznał Sally”. Kanadyjska reżyserka Sarah Polley, znana z „Daleko od niej”, adaptacji prozy Alice Munro, już wcześniej udowodniła, że doskonale włada scenariuszem, aktorskimi wymianami, budowaniem napięcia między postaciami. Wiarygodne są oba duety z udziałem Michelle Williams, Fascynację gra mało znany polskim widzom Luke Kirby. W roli męża z pięcioletnim stażem wystąpił dobry znajomy widzów komediowego repertuaru – Seth Rogen. Między każdym z duetów jest odpowiednia chemia. Lou i Margot prowadzą swoje małżeńskie gry.
Wyznając miłość sięgają na przykład po piętrzenie fantazji o okrucieństwie. „Kocham cię tak bardzo, że wstrzyknę ci w twarz nowatorską mieszankę świńskiej grypy i eboli”, „Kocham cię tak bardzo, że zatłukę cię tłuczkiem do ziemniaków”. Ale już ochota na namiętność nie idzie w parze z pragnieniem uchronienia kuchni od plam z sosu pomidorowego. W pewnym momencie Margot i Lou nie będą mieli sobie nic do powiedzenia i nie pomoże to, że każde z nich myśli o swoim partnerze, jako o najsłodszej i najbardziej dobrej osobie na świecie. Mają swój świat, swój język, czasem się w nim gubią. Ona udaje dziecko, sepleni. Gdy w pewnym momencie pozostaje w tej konwencji, on ją całuje. Pojawia się między nimi pierwsze napięcie, wynika z pomieszania ustalonych reguł. Margot przyzwyczaiła się do takiej maski, z nowo poznanym mężczyzną też chce podjąć językową grę, ale on nie daje się na to złapać, zadaje pytanie prosto w oczy. Burzy ustalony porządek. W precyzyjnie skonstruowanym obrazie Polley prezentuje wybór między zimnym prysznicem, który może kryć wieczną tajemnicę, a ekscytującą jazdą na karuzeli, po której skąpane w jaskrawym świetle pary mogą się czuć jak Sebald w McDonaldzie – „jak poszukiwany w różnych krajach przestępca”.
Wspólny język i ukochane przyzwyczajenia to nie wszystko, tak jak i dreszczyk fascynacji oraz kwadrans ekscytacji. Polley pokazuje to subtelnie, ale jednoznacznie. Jeśli z czymś reżyserka nie do końca sobie radzi, to z wykorzystaniem postaci drugoplanowej. Sarah Silverman gra siostrę Lou, alkoholiczkę. I wypada żalować, że jej potencjał nie znajduje ujścia, okrojony do kilku scen udział zamiast żywego komentarza pozostaje papierowym dopisywaniem morału. Że życie ma w sobie brak, dziurę. I nie można oszaleć, próbując to miejsce wypełnić. Są to słowa zbędne, obecne już w samym filmowym języku, którym operuje Polley. Trójkąt głównych bohaterów wyczerpuje ekranowe powietrze, rozmawia ze sobą na różne sposoby. Nikt nie chce żyć w zawieszeniu, każdy żyje w strachu przed byciem w strachu. Konsekwencje niezgody na trwający porządek mogą się w końcu okazać daleko bardziej frustrujące, niż codzienna walka z atakami chwilowej melancholii. „Ten walc, ten walc, ten walc. Z oddechem pachnącym koniakiem i Śmiercią”. Czy warto zamienić kogoś, kto ugasił miłosny żar, na błyszczącą iskierkę, której za 10 lat być może nie będziemy już lubić?
„Weź ten walc, weź ten walc. Jest już twój, nie ma tu nic więcej”.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.