Kobieta z piątej dzielnicy (Recenzja)
Wiedziałem, że stać ich na więcej. Tak, jak i reżysera stać na więcej, niż wpuszczanie Joanny Kulig do sypialni głównego bohatera z tomem wierszy Norwida i pieśnią „to moja ulubiona poezja” na ustach.
To przesiąknięty polskością romantyczny thriller – pisali zagranicą recenzenci o „Kobiecie z piątej dzielnicy”. O jej twórcy Pawle Pawlikowskim zrobiło się w naszym kraju głośno, gdy Polak zaczął uchodzić w Wielkiej Brytanii za złote dziecko kina po „Ostatnim wyjściu” i „Lecie miłości”. W zeszłym roku był przewodniczącym jury w Gdyni. „Kobietę z piątej dzielnicy”, adaptację prozy Douglasa Kennedy’ego, pokazano poza konkursem na tegorocznym festiwalu polskich filmów fabularnych. I można było doskonale zrozumieć, skąd skojarzenia z polskim filmowym romantyzmem.
Ethan Hawke w Paryżu na tropie kobiety. Najpierw córki, a potem tajemniczej kochanki. Wychowani na „Franticu” z Harrisonem Fordem odnajdą się w tym świecie od razu. Potem dołączą do nich fani „Lokatora”, gdy pisarz, którego każdy krok śledzimy, zamieszka w motelu w arabskiej dzielnicy. Tytułową bohaterką jest kobieta, ale z ekranu nie schodzi Ethan Hawke, który gra pisarza Toma Ricksa, aurora złożonego z psychologicznych etykietek. Każdy może się w nim przejrzeć jak w terapeutycznym lustrze.
Ostatnio pokolenie Facebooka przesyła sobie wywiad z „Wysokich Obcasów” z Wojciechem Eichelbergerem o osobowości narcystycznej, która jak się już zakochuje, to „nie w drugiej osobie, tylko w jej idealizowanym wizerunku”, a związek jest jej potrzebny „do wzmocnienia niepewnego poczucia własnej wartości”. Może teraz młodzi hipsterzy powinni pójść krok dalej, zobaczyć w kinie „Kobietę z piątej dzielnicy” i spojrzeć, jak wygląda taki idealizowany wizerunek od strony pisarza i jakie są wymagania artysty „na drodze do wzmocnienia poczucia własnej wartości”.
W filmie powracają wszelkie pretensjonalne rozterki niespełnionego twórcy: „zapomnij o żonie i córce, potrzebujesz nowej katastrofy, by zacząć”; „wszyscy pisarze, których kochamy, musieli zapłacić swoją cenę”; „potrzebne ci było nieszczęście, aby się podnieść”, „masz wszystko, by stworzyć coś wielkiego: zniszczone życie”.
Wyrywając zdania z kontekstu mogę być niesprawiedliwy i działać w afekcie, niczym Tom Ricks, który w pewnej chwili oskarża sam siebie o to, że jest bardzo złym człowiekiem, więc próbuję jeszcze uchwycić moment, w którym „Kobieta z piątej dzielnicy” zaczęła mnie zawodzić. Wracam do punktu wyjścia: pisarz ze Stanów Zjednoczonych, autor jednej głośnej powieści, usiłuje napisać następną książkę, snując się po paryskich bulwarach. Wybiera formę listu do córki, do której po zakazie sądowym nie może się zbliżać.
W pewnym momencie klisze z filmów Romana Polańskiego zaczynają się splatać ze wspomnieniami z francuskiej trylogii Krzysztofa Kieślowskiego. Jestem pełen podziwu dla Joanny Kulig, że po dwóch paryskich przygodach z kinem (tutaj gra polską kelnerkę, w „Sponsoringu” Małgorzaty Szumowskiej była prostytutką) nie może mieć sobie nic do zarzucenia. Nie miała najłatwiejszego zadania, szczególnie u Pawlikowskiego, gdzie musi śpiewać „Przy okrągłym stole” Juliana Tuwima, wiersz znany z repertuaru Ewy Demarczyk jako „Tomaszów”. O wiele łatwiejszą rolę ma tytułowa kobieta z piątej dzielnicy. Kristin Scott Thomas dostała samograj: atrakcyjną wdowę, kobietę przyzwyczajoną do luksusu, naznaczoną niewysławialną tragedią. Psychotyczna i egzaltowana manipulantka – oto marzenie łaknącego przeżyć mieszczucha, któremu rozbiło się poprzednie wcielenie.
Nie znalazłem w „Kobiecie z piątej dzielnicy” ładunku emocjonalnego z wierszu Tuwima i piosenki Demarczyk. Rok temu w Opolu Kinga Preis popłakała się, śpiewając te słowa. Na seansie filmu Pawlikowskiego „nie spłynęła do warg kropelka słona, tylko ta cisza trwa wrześniowa”.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.