SZEPTY ** (Recenzja filmu)
Czyli mamy wczuwać się w losy bohaterki, aż do momentu, gdy nastąpi nagła zmiana sytuacji. Wszystko zostanie wyjaśnione, a urok przeminie. W ostatnich latach dominują w kinach horrory z podgatunku „pornografia przemocy”. Hitem była seria „Piła”, ostatnio tłumy miał przyciągać horror-pastisz w topless, czyli „Pirania 3DD”. Osiągnięciem na miarę wielu sezonów był więc „Dom w głębi lasu”, traktujący reguły ukryte nie w lesie, a w konwencji kina grozy i przyzwyczajeniach czołowych straszących, jak klocki, które można dowolnie przestawiać. To był dla mnie horror sezonu, chociaż nie mogę powiedzieć, że było strasznie. Inteligencja twórców i niebanalnie zrealizowane widowisko przesądziły o uwielbieniu dla filmu Drew Goddarda i Jossa Whedona.
Nadejście horroru, którego autorzy obiecują, że przede wszystkim zbudują napięcie, bo chcą wystraszyć widza, ale i skłonić go do refleksji, a wszystko osiągnąć eleganckimi środkami, w historycznym kostiumie, taka nadchodząca premiera musi ożywić nadzieje wielbicieli gatunku. „Szepty” mogą nawet sprawić, że w czasie EURO pójdą oni do kina, ratując przemysł, który od początku mistrzostw Europy znalazł się w stanie zapaści, jego wpływy, w skali kontynentu, poszły w dół o połowę. Dołączyłbym się do fali narastających oczekiwań i entuzjastycznych zapowiedzi. Szkopuł w tym, że ja już „Szepty” widziałem i pamiętam doskonale, że festiwalowy seans filmu z Rebecą Hall, aktorką hołubioną od czasu „Vicky Cristina Barcelona” nie należał do projekcji z gatunku „Szepty i krzyki”. Były to już raczej „Szepty i ziewnięcia”. Nawet Imelda Staunton, która przejdzie już chyba do historii jako „Vera Drake” i Dominic West, idol wielbicieli serialu „The Wire”, chociaż grają starannie, nie mogą zmienić stanu rzeczy. Zbyt często reżyser Nick Murphy sięga po chwyty dźwiękowe i muzyczne i próbuje sterować napięciem oraz emocjami widzów za ich pomocą, jakby nie ufał doborowej obsadzie. Od czasu „Innych” z Nicole Kidman i całej fali horrorów z hiszpańskim rodowodem filmowe straszydła w kostiumie historycznym opierają się na zagadce i wolcie scenariuszowej, a jeśli widz uważnie obserwuje rzeczywistość to łamigłówkę rozwiąże szybko,a finałowy zwrot akcji też go nie zaskoczy. Wszystko zależy więc od klimatu, jaki uda się zbudować po drodze, od uroku jaki rzucą na publiczność realizatorzy.
W „Szeptach” do dyspozycji są pierwszorzędne rekwizyty i sceneria. Wielka Brytania w żałobie po I wojnie światowej może robić wrażenie. Mój odbiór zakłócały gładkie zdjęcia Eduarda Graua. Zbyt nowoczesna technologia stosowana w filmach sprawia czasem, że publiczność komentuje po projekcji: „to było jak w teatrze telewizji”. I, mimo wielu wybitnych spektakli, jakie zdarzyło nam się przez lata obejrzeć w poniedziałkowe wieczory, ma to wydźwięk pejoratywny. Tak jest również w przypadku „Szeptów”. Stopniowo słabnie też pierwsze dobre wrażenie, jakie robił scenariusz. Główna bohaterka Florence Cathcart demaskuje na zlecenie fałszywych spirytystów, jest również autorką poczytnej książki obalającej naiwność wierzących w duchy. Przy każdej kolejnej sprawie udowadnia, że życie pozagrobowe nie istnieje. „Szepty” być może byłyby udane jako serial, ale to już jest wiara w życie pozakinowe. Tu i teraz musimy skupić się na jednym, pełnometrażowym seansie, w czasie którego Florence poprowadzi śledztwo w szkole z internatem. Jeden z uczniów zginął w tajemniczych okolicznościach, a sprawa ma być testem dla przekonań bohaterki. Widz, który zestawi to wprowadzenie z oryginalnym tytułem „The Awakening” („Przebudzenie”) może już domniemywać jak potoczą się losy Florence. I kto będzie robił za jej maszynę, za finałowe deus ex machina.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.