Stawka większa niż... śmiech (Recenzja)
Tomasz Kot ma pecha. Chciał uwolnić się z komediowej szuflady. Przyjął rolę Hansa Klossa, licząc na udział w przygodowym kinie akcji, które rozpali miliony. Efekt końcowy jest zaś taki, że spragniona inteligentnego widowiska publiczność znowu zobaczy Kota w komedii. Dramatyczna historia Hansa Klossa, ożywionego po latach bohatera kultowego polskiego serialu, stopniowo przemienia się w kabaret.
Scenariusz jest karkołomny. Władysław Pasikowski i Przemysław Woś musieli się zdrowo nagłowić, by połączyć dwa plany czasowe: pokazać na ekranie oryginalny duet Kloss–Brunner po latach, a w retrospekcjach stworzyć pole do popisu nowej parze aktorów. Dali reżyserowi materiał, na którym można było pracować, ale nie uniknęli też wpadek. Pierwsza retrospekcja jest obiecująca, pastelowe kolory przypominają historie Stevena Spielberga o Indianie Jonesie, ale czar pryska, gdy aktorzy zaczynają wygłaszać dialogi. Banał, sztuczność, niewiele udanych żartów. Nad Wisłą standard. Stanowcze komendy po polsku, które wydają groźni bohaterowie w hitlerowskich mundurach to już spuścizna „Stawki większej niż życie”. Współczesna obsada radzi sobie lepiej niż serialowa. Piotr Adamczyk i Wojciech Mecwaldowski mogą się teraz spodziewać lawiny propozycji z rolami czarnych charakterów, ale już Daniel Olbrychski bardziej wiarygodny był w „Salt”, jako rosyjski szpieg u boku Angeliny Jolie. Stanisław Mikulski i Emil Karewicz mają do wygłoszenia najbardziej urzędowe dialogi. Między Klossem i Brunnerem z retrospekcji i z lat 70-tych, w których zaczyna się akcja filmu, istnieje duża różnica. Być może z czynnych agentów uczyniono statecznych urzędników, którzy nie potrafią się wyzbyć pewnych formułek. Tyle że reszta fabuły pokazuje, że tak się wcale nie stało. Sceny wojenne są po prostu bardziej żywe, nie do końca udane, ale na pewno lepsze od szpiegowskiej przeplatanki z Klossem i Brunnerem po latach. W tej części niemal wszystko jest karykaturą i zakrawa na parodię – od zjazdu hitlerowców we frankistowskiej Hiszpanii, przez zmuszanego do bezzasadnych szarż i przebieranek Janusza Chabiora, po kolejne odsłony prawdziwej tożsamości bohaterów. Nie zadbano o prawdopodobieństwo wielu scen (elegancję celi Kocha równoważy jeszcze Jerzy Bończak w lepszej formie niż w „1920 Bitwie Warszawskiej”, ale cuda, które potrafi zdziałać bohater Piotra Głowackiego, z wkutymi na pamięć szerokościami i długościami geograficznymi, to kpina większa niż nadprodukcja bluzgów w „80 milionach”), za to na siłę wtłoczono cytaty z serialu.
„Stawka większa niż życie” nie była arcydziełem, ale Janusz Morgenstern potrafił utrzymać całość w ryzach. Stylistyka i narracja szły w parze. Może niewiele się działo, ale nawet po nudniejszych odcinkach do języka potocznego trafiały dialogi z udających small-talk haseł i odzewów. Popularność serialu rosła, co dla kolejnych pokoleń było oczywiste, jedynie po latach kazało postawić pytanie o źródła fenomenu. Kiedy „Stawka...” wyrastała do rangi kultowego serialu nie miała ogromnej konkurencji w polskich kinach i programach telewizyjnych. Na kinową „Stawkę większą niż śmierć” mogą przyjść widzowie, którzy podwójnych agentów widzieli ostatnio na ambientowym „Szpiegu”, a krwawe rozprawy z hitlerowcami w rozrywkowym kostiumie chłonęli u Quentina Tarantino. Nie wymieniając tych, którzy licznik napięcia synchronizowali podczas „24 godzin” spędzonych z Jackiem Bauerem. Taki widz może wziąć poprawkę na komiksowy charakter „Hansa Klossa...”, ale podstawowych błędów nie wybaczy. I stąd zbiorowe westchnienia i śmiechy podczas melodramatycznych scen między Martą Żmudą-Trzebiatowską a Tomaszem Kotem. Postać Elsy mogła być dla „Stawki..” skarbem większym niż Bursztynowa Komnata, połączyć wymiar rozrywkowy z dramatycznym. Przed Żmudą-Trzebiatowską postawiono jednak zadanie niewykonalne: trzeba to było zagrać na miarę Kate Winslet z „Lektora”. Błędy obsadowe w kinowej „Stawce...” (wolałbym zobaczyć wersję z Adamczykiem w roli Klossa i Mecwaldowskim w roli Brunnera) świadczyć mogą o braku odwagi producenta lub niedostatecznej wyobraźni reżysera.
Patryka Vegę obwołano nadzieją polskiego kina po „PitBullu”. Od czasu „Ciacha” zachowuje się w fotelu reżysera jak dzieciak, a nie twórca. Dostaje do ręki nową zabawkę i eksploatuje ją do granic wytrzymałości widza. Tym razem bawi się w wybuchy. Efekty specjalne stoją na poziomie do tej pory w polskim kinie nie notowanym, ale ich nagromadzenie jest zbyt duże. Szczególnie, że na tle kina światowego nie ma się już czym szczycić. Nieumiarkowanie w strzelaniu i wysadzaniu nie jest śmiertelnym grzechem twórców kinowej „Stawki...”. W filmach Roberta Rodrigueza strzelają jeszcze więcej, u Rolanda Emmericha więcej wysadzają. Pokazy widowiskowego rzemiosła mają u nich swoje uzasadnienie, w „Hansie Klossie...” zabawa wybuchami ma tyle sensu, co szarże 12-latka na quadzie. Najlepiej na kinowej premierze wyszedł kompozytor Jerzy Matuszkiewicz, który nie zgodził się na wykorzystanie słynnego motywu muzycznego. Jakby wiedział, że polscy filmowcy nie mają klasy Quentina Tarantino, ale z Hansa Klossa i Hermanna Brunnera i tak uczynią bękarty wojny.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.