Premiera obrazu Jerzego Hoffmana
Jerzy Hoffman nakręcił pierwszy polski film w 3D i opowiedział o wojnie polsko-bolszewickiej. Twórcy filmu przyjadą też do Wrocławia, w piątek, gdy Bitwa trafi na ekrany kin w całym kraju.
Z publicznością spotkają się reżyser, odtwórca głównej roli Borys Szyc i kompozytor Krzesimir Dębski.
Przeczytaj recenzję:
"1920 BITWA WARSZAWSKA"
2011 - Samobójstwo warszawskie.
Najnowszy film Jerzego Hoffmana przejdzie do historii jako pierwsza polska produkcja 3D. Gdyby nie „Quo Vadis” i „Stara baśń” mógłby również startować w konkurach o miano najgorzej zrealizowanej polskiej superprodukcji. Mimo nowoczesnych efektów technicznych nie jest w takiej rywalizacji bez szans. Wszystko zależy od tego, na jakie niedostatki widz zwróci uwagę. „Bitwa Warszawska” pęka w szwach nie tyle od inscenizacyjnego rozmachu, co od wad. Jako wyrób filmopodobny zawiedzie nawet najmniej wybrednych konsumentów. Zawartość scenariusza w scenariuszu jest znikoma. Brakuje wstępu, jeśli nie liczyć dobrze zmontowanych archiwaliów i tubalnego wprowadzenia w realia historyczne przez lektora. Rozwinięcie to jeden wielki chaos, parada scenek wojennych, karykatur i międzywojennego kabareciku, przypominającego galę piosenki ułańskiej. Zakończenie jest wprawdzie potrójne, ale spójne jedynie logiką rzeczy dokonanych. Opada kurz wojenny, pora na publicystyczny komentarz i na zrzucenie kurtyny nad opowiedzianym w filmie melodramatem. Łez wzruszenia nie będzie, bo widz nie dostał szansy, by uwierzyć w miłość i poznać osoby dramatu.
Przedstawiany na plakacie i wzorowany na sienkiewiczowskich rozwiązaniach fabularnych wątek miłosny miał trzymać widza w garści i czynić z historycznego tła żywą opowieść, a stanowi jedynie pretekst. Piosenkarka z kabaretu i jej ukochany, który idzie na wojnę z bolszewikami, to bohaterowie papierowi. Ich oczami mamy po prostu patrzeć na wydarzenia. Z perspektywy Warszawy i wojennego frontu, w korespondencji ukochanych dojdą publicystyczne obserwacje o polskiej armii pozszywanej jak kołdra z rożnych części. Kiedy Hoffann przed laty szykował się do „Potopu”, obsada ról Oleńki i Kmicica była przedmiotem ogólnonarodowej dyskusji. Obsadzenie Borysa Szyca i Nataszy Urbańskiej w głównych rolach „Bitwy Warszawskiej” ożywiło jedynie fora na portalach poświęconych życiu i twórczości (?) celebrytów. Szyc stara się nadać wplątanemu w wir historycznych dramatów młodzieńcowi ludzką twarz. Natasza Urbańska jest ozdobą filmu i nie razi sztucznością, której wielu się obawiało. Scenariusz nie daje im jednak szansy – jest zbiorem atrakcji, mieszaniną bogoojczyźnianej propagandy, oddawania czci politycznej poprawności, żartów, piosenek i scen bitewnych. Przypominają się poprzednie produkcje historyczne i myślimy, że to kinowy pilot telewizyjnego serialu, ale przecież odbiorniki 3-D nie są jeszcze rozpowszechnione, tasiemca nie będzie. Dziesiątki wprowadzonych przed kamerę postaci przeżyło swoje ekranowe życie w kilkadziesiąt sekund. Nawet hołubiony przez Hoffmana Aleksander Domogarow jako Ukrainiec, który ratuje głównego bohatera z opresji.
Piłsudskiemu przed nosem wymachuje groźbami kler, swoje stanowisko prezentuje premier Grabski, pokornie słucha rozkazu generał Haller, ale w pamięci pozostaje jedynie epizod z Wincentym Witosem. Nie dlatego, że tak swojsko opowiedziany i składający się z aż dwóch scen. Dlatego, że PSL powinien wykupić prawa i owe dwie sceny z Witosem puszczać jako reklamówkę w blokach wyborczych. Data premiery nie pozwala zapomnieć o tym kontekście. Istnieje uzasadniona teoria, że każdy film historyczny próbuje, opowiadając o dawnych realiach, komentować współczesność. Poza PSL-em z „Bitwy” zadowolony może być PiS. W tydzień po słowach prezesa tej partii, który zadeklarował, że jego ugrupowanie będzie „bronić polskich wartości, których podstawa to wiara i chrześcijaństwo” w kinach pojawi się film, którego jedną z kulminacyjnych atrakcji są fruwające w 3D krzyże. Wizyjna scena sąsiaduje z ukazaną w zgodzie z historycznymi relacjami śmiercią księdza Ignacego Skorupki. Nie ma odwołania do ukształtowanego w kilka lat po wojnie mitu o „cudzie nad Wisłą”, jest ukłon w stronę taktycznej szarży Piłsudskiego i frywolnie opowiedziana historyjka o dzielnych szyfrantach - bon vivantach. Najbardziej patetycznie brzmią jednak słowa samego marszałka: „Na wojnie wszystko jest w rękach boga”. A zatem cudu nie było, ale może jednak się zdarzył. Scenarzyści „Bitwy” przypominają też czekistowskie powiedzenie, że „każdy, kto w czymś jest pierwszy, jest niebezpieczny dla rewolucji”. Pod tym zdaniem mogliby się dziś podpisać w Polsce głównie publicyści z konserwatywnej prawicy, którzy pierwszy polski film w 3D będą zapewne chwalić. Wszak Polska znów została zbawcą narodów i nie kłaniała się Rosji, co podsumowuje dialog Stalina z Leninem o krwawych ranach dla rewolucji bolszewickiej i zmiana taktyki: „będziemy budować socjalizm tylko w jednym kraju”. W cyklu „drewniane dialogi roku” poważny kandydat do nagrody Heblowanego Sęku.
Sęk w tym, że „Bitwy Warszawskiej” przed katastrofą nie ratuje nawet ona sama. Batalistyczne sekwencje mogłyby zrobić wrażenie, ale zawiodło... 3D. To niewiarygodne, że Sławomir Idziak podpisał tak nieczytelne zdjęcia. Zawiodła jego koncepcja małych kamer. Wystarczy porównać statycznie i klasycznie ukazaną scenę pojedynku na szable w „Potopie” z wywołującą co najwyżej oczopląs, bo na pewno nie emocje, bitewką na szabelki w „Bitwie”. W scenach bitewnych 3D sypie nam ziemią w okulary i pozwala z bliska zobaczyć okrucieństwo wojny, ale jedyne wyeksponowane ujęcie, z taśmą karabinu maszynowego, do którego doskoczyła sanitariuszka, to slow motion nakręcone tradycyjną techniką, w 3D jedynie przeformatowane. Sanitariuszką, która chwyta za karabin, jest oczywiście owa piosenkarka z kabaretu. Jej marsz przez okopy, wśród ciał zabitych i rannych jest jedyną wojenną sceną, którą można zapamiętać na dłużej. Dekadę po „Szeregowcu Ryanie”, z nową technologią na wyposażeniu, polskie kino nadal nie potrafi zrobić wrażenia, chociaż korzysta z pomocy tych samych operatorów, którzy za granicą dokonują cudów. Idziak z „Helikoptera w ogniu” może być dumny, za „Bitwę” powinien się wstydzić. Nie z powodu scen bitewnych wprawdzie, ale z powodu tanich chwytów, którymi wyzyskuje się 3D. Producenci zapłacili, więc muszą coś zobaczyć – w polskiej superprodukcji raz jeszcze wygrała stylistyka nuworysza. Efektami 3D twórcy „Bitwy” chwalą się jak kiedyś nowobogaccy kamerami VHS na weselach. W każdej scenie z ekranu musi coś wystawać. A to ptaszek przeleci, a to dym z aparatu lub but rzucony w widownię. Jak nie ma już kogo postawić wzdłuż maszerujących ułanów, to wpuszcza się przed kamerę dzieci z balonikami w rękach. Częste są ujęcia przez końskie nogi i uszy. Scenę kabaretu najlepiej pokazać z żarówkami na pierwszym planie.
Żaden pogłębiony rysunek nie jest możliwy, szczególnie przy tak tandentych widoczkach. A można by było pokazać, jak kruche są polskie zrywy narodowe. W scenariuszu przygotowywanego filmu o Lechu Wałęsie Janusz Głowacki umieścił scenę, w której eskorta z internowanym właśnie przywódcą „Solidarności” zatrzymuje się na wojskowym posterunku. Wałęsa pyta oficera SB, co będzie, jeśli krzyknie do przeszukiwanych w tej samej kolejce chłopów. Oficer w odpowiedzi otwiera okno, Wałęsa krzyczy. Ku swojemu zdumieniu zostaje zwyzywany przez chłopów, którzy nie przebierając w słowach, dają do zrozumienia, że wprowadzony właśnie stan wojenny „to przez niego”. Piłsudski mógłby stać się bohaterem podobnej sceny, ale realizatorzy „Bitwy” zamiast uzyskiwać esencję z naturalnych zdarzeń, wolą ją wyciskać ze sztucznego ustawiania bohaterów-marionetek. Sam Marszałek mógłby powiedzieć o „Bitwie”, parafrazując swoją wypowiedź o Polsce – jak obwarzanek, najlepsze ma na bokach. Tyle że ijest to obwarzanek twardawy, czerstwy i źle przyprawiony. Daniel Olbrychski w roli Piłsudskiego zrobił co do niego należało, ale sztucznych przemów i banalnego odbrązawiania nie wykreślił ze scenariusza. Adam Ferency ożywia ekran, ale jego czekista jest bohaterem przesadnie wyrysowanym. Brudny, cyniczny bolszewik z hemoroidami przeszedłby w klimacie szwejkowskim, na tle bogoojczyźnianej propagandy wygląda jak paszkwilowa karykatura. Inny grubo ciosany bohater to oficer rezerwy, który dybie na honor głównej bohaterki. Jerzy Bończak wyglądałby w tej roli pokracznie i w „Allo Allo” i w „CK Dezerterach”, do „Bitwy...” pasuje jak kwiatek do kożucha. Chociaż z pewnością słowa, które jego bohater słyszy od Wieniawy, granego przez Bogusława Lindę, że „czysta wódka ani honoru, ani munduru nie plami” spodobają się polskiej widowni. Sukces frekwencyjny na „Bitwie...” jest murowany, ale pogłoski o jej nowoczesności są równie prawdziwe jak przywołane w filmie propagandowe wynurzenia o Warszawie, mieście, w którym „czekolada leży na ulicach”.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.