Porażka koszykarzy Śląska w drugim finale ekstraklasy
Po historycznym wtorkowym meczu, kiedy Śląsk zagrał w finałach po 18 latach oczekiwania, a Legia w ogóle pierwszy raz w finale play-off, w czwartek obie ekipy zmierzył się nie w kultowej Hali Stulecia, ale w połowie mniejszej Hali Orbita. Na trybunach mogło zasiąść trzy tysiące kibiców, tyle było i stworzyli podobnie gorącą atmosferę jak dwa dni wcześniej. Kolejna różnica polegała na tym, że w zespole gości zabrakło kontuzjowanego w pierwszym meczu Grzegorza Kulki. Rozgrzewał się za to przed meczem Adam Kemp, który z powodu urazu oczodołu nie mógł wystąpić w pierwszym pojedynku. W drugim też nie zagrał i nerwowo obserwował wydarzenia na boisku.
Później było już podobnie jak w pierwszym meczu – Śląsk bardzo mocno wszedł w mecz, zdominował rywala i szybko uzyskał przewagę. Legii praktycznie nic nie wychodziło. Nawet wówczas, kiedy Łukasz Koszarek znalazł się sam przy koszu i wydawało się, że musi zdobyć punkty, efektownie zdołał go jeszcze zablokować Aleksander Dziewa. Przy stanie 11:2 Jakubowi Sadowskiemu sędziowie odgwizdali niesportowe zagranie i Śląsk zdobył kolejne cztery punkty. Trener Wojciech Kamiński o czas poprosił przy stanie 21:7 i dało to efekt, bo przyjezdni zdołali przeprowadzić akcję i skończyć pierwszą kwartę z dwucyfrową zdobyczą punktową (21:10).
Podobnie jak w pierwszym meczu, w drugiej odsłonie meczu Legia zaczęła odrabiać straty. Ciężar gry na siebie wziął Robert Johnson, z którego upilnowaniem wrocławianie mieli duże problemy i szybko zrobiło się już tylko 28:23. Chwilę później po kolejnej indywidualnej akcji ponownie trafił Johnson, ale od stanu 30:25 Kosynierzy zdobyli sześć punktów i ponownie mieli solidną przewagę bezpieczną (36:25).Kiedy wydawało się, że Śląsk ponownie przejmie inicjatywę, Legia odblokowała zza linii 6,75 m. W ostatnich dwóch minutach drugiej kwarty na trzy próby wszystkie były skuteczne i przed drugą połową na tablicy widniał wynik 41:38.
Po wznowieniu gry przyjezdni kontynuowali świetną serię rzutów za trzy i po tym jak trafił Raymond Cowels wyszli na prowadzenie 47:43. Była to trzecia „trójka” w przeciągu półtorej minuty i trener Andrej Urlep poprosił o czas. Przerwa nic nie zmieniła, bo za chwilę z dystansu trafił Jure Skific (43:50).
Śląsk zdołał odrobić straty (52:52), ale od stanu 55:55 wrocławianie stanęli. Do końca tej części spotkania pozostawało ponad trzy i pół minuty i w tym okresie zdobyli tylko trzy oczka. Legia natomiast cierpliwie rozgrywała swoje ataki i na ostatnie dziesięć minut wychodziła prowadząc 68:58.
To nie był jednak koniec emocji, bo po trzech minutach czwartej kwarty było już tylko 67:70. Podobnie jak w pierwszym meczu, w hali był nieprawdopodobny tumult i emocje znowu rosły wraz z upływającym czasem. Od stanu 72:72 niewiele osób już siedziało.
Na niewiele ponad półtorej minuty przed końcem było 81:81. Wówczas losy spotkania w swoje ręce wziął Robert Johnson. Po indywidualnych akcjach trafił dwa razy i to był decydujący moment spotkania. Dla Śląska nie trafił w tym okresie Travis Trice oraz Kodi Justice i gospodarze nie zdołali już odrobić strat. Taki wynik oznacza, że rywalizacja na pewno wróci jeszcze do Wrocławia. Najpierw jednak emocje w Warszawie – 22 i 24 maja.
Śląsk Wrocław – Legia Warszawa 85:88 (21:10, 20:28, 17:30, 27:20)
Śląsk Wrocław: Travis Trice 31, Kodi Justice 14, Aleksander Dziewa 11, Kerem Kanter 11, Ivan Ramljak 7, D’mitrik Trice 5, Łukasz Kolenda 3, Szymon Tomczak 3.
Legia Warszawa: Muhammad-Ali Abdur-Rahkman 27, Robert Johnson 18, Raymond Cowels III 16, Grzegorz Kamiński 12, Jure Skific 8, Jakub Sadowski 4, Łukasz Koszarek 3, Dariusz Wyka 0.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.