Bękarty wojny (******). Premiera na Blue Ray i DVD
Przez lata krytycy żyli w przekonaniu, że największy kinoman wśród reżyserów, w całości oddany swej sztuce, Quentin Tarantino, nigdy nie będzie w stanie nakręcić dzieła równie złożonego, wieloznacznego i wybitnego, jak „Pulp Fiction”.
W „Jackie Brown”, obu częściach „Kill Billa” czy „Deathproof” górę brała stylizacja, zabawa, nawet zgrywa. Z „Bękartami wojny” jest inaczej.
Czy zadecydował kostium II wojny światowej? Zemsta głównej bohaterki jest wzniosła, gdy jest odwetem Żydówki na faszystach, ale przybrana w żółty kostium karate nie ma tej wartości? Melanie Laurent ma zatem łatwiej od Umy Thurman. Może zbudować poruszającą kreację, wartą oscarowych łez. Thurman mogła jedynie zostać ikoną pop-kultury. A przecież w obu opowieściach Tarantino sięga po te same fetysze – tak jak odsłaniał prosiaczki Thurman, tak teraz w punkcie kulminacyjnym ukazuje piękną stopę Diane Kruger, wcześniej mamy typowy mexican standoff, ale nie w barze, a w jakiejś knajpce jak z „Allo Allo”.
Po jednej stronie alianci, po drugiej Niemcy – efekt taki sam jak w „Kill Billu”. Tyle, że kamera pokazuje wszystko uważniej, słowa nabierają większego znaczenia, stają się ciężkie, gdy wypowiada je udający Niemca Anglik. A rozwiązanie misternych podchodów w konwersacji, za pomocą jednego gestu staje się zabiegiem genialnym.
Scenariusz Quentina Tarantino nie jest zwykłym wojennym rewizjonizmem, czy prostą fantazją – co by było gdyby. Andrzej Bart żalił się ostatnio, że kilka lat temu miał problemy z wydaniem swojej powieści, która była polityczną fikcją epoki hitlerowskiej, a teraz świat oklaskuje „Bękarty wojny” i nikt się nie dziwi. Polacy nie protestują, ale tylko z jednego powodu – ich w świecie Tarantino zabrakło.
To jest II wojna światowa z amerykańskiego punktu widzenia.
Po raz pierwszy widziałem „Bękarty” w hiszpańskim kinie. I zaraz po seansie usłyszałem pytanie: co by było, gdyby wieśniak z pierwszej sceny filmu był Polakiem. Czy nie jest to wielka szkoda, że zabrakło chociaż takiego polskiego wątku w II wojnie światowej widzianej przez Tarantino. Odpowiedź była natychmiastowa: gdyby polski wieśniak w pierwszej sekwencji „Bękartów wojny” wydawał Żydów na śmierć, protesty znad Wisły sygnowałyby najważniejsze osoby w państwie. Najedlibyśmy się wstydu, ujawniając narodowe niezrozumienie dla kina XXI wieku.
Tarantino nie kala świętości, nie narusza tabu. Pokazuje, że swastyka była świetnie zaprojektowana, mundur gestapowca seksowny, a walka z nazistami mogła przypominać skalpowanie Indian przez bandę nieokrzesanych kowboi. Robi to jednak w granicach konwencji, bez niepotrzebnego epatowania krwią i przemocą, oddając przy okazji hołd kinu. Poza tym Denis Menochet jest w swoim epizodzie pana LaPadite znakomity. To chyba jedyny aktor, który jest w „Bękartach wojny” równorzędnym partnerem w rozmowie dla Christophera Waltza.
O każdej z postaci drugiego planu w „Bękartach” można by napisać osobny esej, nawet jeśli Tarantino zdejmuje ich z ekranu po paru sekundach. Fascynujący jest tu i Hitler i Churchil; i generał w kreacji Mike’a Myersa i świętujący narodziny syna niemiecki żołnierz. A można też wiele powiedzieć o każdym z bękartów, dowodzonych przez Aldo Rainesa, bohatera Brada Pitta.
Ale to Christopher Waltz zasługuje na wyróżnienie, na osobną rozprawę. Każdy jego gest może fascynować, sugerować, wprowadzać w filmie nawias. Sugestią swoistej hiper-pedanterii bohatera, symbolem niemieckiego wszech-porządku, a zarazem świadectwem aktorskiego mistrzostwa stają się poszczególne zachowania Hansa Landy: sposób w jaki prosi o szklankę mleka, zjada szarlotkę, zakłada pantofel, naśladuje amerykańskie wyrażenia. Takiego nazisty jeszcze w kinie nie było – jest przebiegły i mądry, ale próżny i zmanierowany; zły, ale serdeczny. Bywa ironiczny i sardoniczny, bawi się ofiarami, ale ma także własne lęki. Aktor-poliglota jest odkryciem filmu, absolutną rewelacją i pewnym kandydatem do wszystkich kolejnych aktorskich nagród, które postawi na półce, obok dyplomu z Cannes.
Fanom „Bękartów wojny” polecam przy okazji wycieczkę do Teatru Polskiego we Wrocławiu i znalezienie podobieństw między kreacją Waltza a rolą Mariana Czerskiego w „Szajbie”. W tekście Sikorskiej-Miszczuk Niemcy protestowali przeciw nazistom pod siedzibą Gestapo i wspierali Żydów, co ma niezwykle teatralną siłę. U Tarantino jest równie fantastyczna siła kinowej fantazji – naziści potrzebowali swoich filmowych bohaterów i to ma ich doprowadzić do zguby. Filmowy heros III Rzeszy, w kreacji Daniela Bruhla, może być najsłabszym ogniwem „Bękartów wojny”, ale sekwencja, w której ma dojść do unicestwienia jego filmowej premiery jest pełna genialnych ujęć.
Melanie Laurent sposobi się do zemsty na tle autentycznych plakatów, w rytm Davida Bowie, śpiewającego o gaszeniu ognia benzyną. Żydówka i czarnoskóry w samym sercu okupowanego przez Niemców Paryża szykują przywódcom III Rzeszy eksterminację na sali kinowej. Przebiegłość Hansa Landy przegra z głupimi minami Aldo Rainesa.
Brad Pitt, udający Marlona Brando w foyer kina stawia w filmie Tarantino kolejny nawias. Akcja jego bękartów zaczyna przypominać „Ocean’s Eleven” czasów II wojny światowej. A Tarantino wie jak kamera Roberta Richardsona powinna pokazać każdą z tych sekwencji, by wszystkie do siebie pasowały. Podstawowy język kina, obraz, Tarantino ma opanowany do perfekcji. I potrafi go połączyć z niezwykle inteligentnym, dramatycznym, rozbrajająco zabawnym dialogiem.
Być może „Bękarty wojny” to przede wszystkim dziecięca fantazja o Amerykanach polujących na hitlerowców i o szefowej kina, która może oczyścić się przez zemstę. Ale u Tarantino sąsiadują ze sobą sceny różnej wagi. Przemowa Brada Pitta przypomina nam różne „Parszywe dwunastki”, ale już zwierzęcy strach Melanie Laurent, przedstawianej nazistowskiemu oprawcy Żydów, przywołuje najbardziej dramatyczne filmowe obrazy. Z Holocaustu Tarantino nie śmiał uczynić zabawy. Grozę i humor połączył jednak mistrzowsko, niczym Alfred Hitchcock. Krytykom Tarantina można odpowiedzieć pytaniem Jokera: „Why so serious” ? Szczególnie, że każdy z pięciu rozdziałów „Bękartów wojny” zasługuje na poważną historyczną, filozoficzną i filmoznawczą analizę. A jednocześnie stanowi fajerwerk kinowej uciechy.
„Bękarty wojny” jeśli nie arcydziełem, są jego ironicznym, wojennym kinem noir. Sięgają po prawdziwy tytuł włoskiej sensacji klasy b, zaczynają się z wyrastającą ponad ekran muzyką Ennio Morricone, ale gdy się skończą, zapamiętamy wiele ujęć godnych największych mistrzów kina. Po „Bękartach” nie ma już wątpliwości – Tarantino należy do nich za sprawą więcej niż jednego filmu.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.