Śniegu już nigdy nie będzie *** [RECENZJA]
Najpierw była światowa premiera w Wenecji, potem „Śniegu już nigdy nie będzie” wybrano polskim kandydatem do Oscara. Pandemiczne zamknięcie kin i decyzje dystrybutora sprawiły, że film obejrzałem dopiero w dniu ogólnopolskiego debiutu. W piątkowy wieczór na sali multipleksu w centrum Wrocławia oprócz mnie zasiadły jeszcze cztery osoby. Obejrzeliśmy historię Żeni - masażysty i uzdrowiciela, który wnika w społeczność strzeżonego osiedla na przedmieściach Warszawy. Każdy Polak, gdy słyszy, że masujący go Ukrainiec pochodzi z Prypeci, odruchowo odpowiada: „z Czarnobyla”?
Jest więcej oczywistych grepsów, które się w „Śniegu…” pojawiają jak zaskoczeni drogowcy. Od zagadywania Ukraińca po rosyjsku, przez obowiązkowe palnięcie przez dobrze sytuowaną przedstawicielkę klasy średniej czegoś o cudzoziemcach z Ubera, przy Żeni właśnie. Gdybym ja się nie połapał, że to właśnie zrobiła, ale i żebym nie przegapił, że ona się jednocześnie na własnym „faux pas” połapała, i że, o jeny, jak jej głupio, bo przecież ona taka tolerancyjna, to jest pauza i zbliżenie. I niby tym razem nie oglądam luksusowych wnętrz w komedii romantycznej ani przerysowanych ról plejady polskich gwiazd w komedii sytuacyjnej, ale trochę obsady by się w sumie zgadzało. Na dodatek twórcy (jako współreżyser u boku Szumowskiej podpisany jest Michał Englert) na wszelki wypadek czynią nieprzypadkowe przejazdy kamerą, by utrwalić we mnie to, co mogłem przeoczyć – na temat paradoksów wychowywania dzieci, niecnych celów młodych chemików, czy prawdziwych przyczyn rowerowej pasji jednego z mężów.
W całym maglu postaci, których się spodziewałem, czytając w opisie w jakim miejscu znajdzie się główny bohater, nic mnie nie zaskoczyło, nie zmusiło do myślenia, nie dowiedziałem się niczego nowego. A do części postaci zamiast sympatii, czy antypatii miałem uczucia jak do zeszłorocznego śniegu. To drugi z rzędu film Szumowskiej, który mnie na tym polu zawodzi. W poprzednich, aż do „Twarzy”, zawsze znajdowałem coś dla siebie. W przedostatnim, pierwszej anglojęzycznej produkcji polskiej autorki, „The Other Lamb”, historii konfrontacji owieczki z pasterzem na tle religijnej sekty, niedostatek treści i oczywiste od pierwszych ujęć sytuacje, skrywano w wielu scenach wizyjnych. Ale nie udzielał mi się ich mistyczny charakter. Wolałem u Szumowskiej kino znajdujące psychologię w drodze za bohaterem, a nie kreowanych kadrach. „Śniegu już nigdy nie będzie” ma więcej wspólnego z filmem o owieczkach niż ze świetnym „Body/Ciało”, który dawał inny portret współczesnych polskich mieszczan – zagubionych na innym poziomie, ciekawszych.
W „Śniegu…”, na tle polskich karykatur ciekawy był dla mnie jedynie ukraiński główny bohater. Alec Utgoff gra przekonująco, intryguje. Jego tajemnica zostaje jednak naświetlona w kolejnej porcji mało dla mnie atrakcyjnych wizji, retrospekcji, czy snów. Historia Żeni jest przemieszana z kolejnymi, coraz mniej interesującymi wycieczkami na strzeżone osiedle. Ten groteskowy element krajobrazu pokazywany jest wciąż w ten sam sposób, jakby połączenie willi-pałacyków z brakiem ogrodów i szaroburym błotem przestrzeni wspólnej nie było zbyt dosadne za pierwszym, czy drugim razem. Być może lepiej trawiłbym historię poszczególnych bohaterek i bohaterów, gdyby ułożyć je w sposób nowelowy. Tyle że to wymagałoby innego ułożenia układanki, która i w chronologicznej opowieści z jednej jesieni nie trzyma w napięciu. A jeśli pójść za spostrzeżeniem jednej z najciekawszych mieszkanek osiedla i uznać Żenię za superbohatera, to i w budowie jego mocy i całego uniwersum są błędy. Oto hipnotyzer, który zna wszystkie języki świata, ale słowo „bażant” mu umknęło. A mógłby cały czas mówić po rosyjsku – tak pięknie nazywa płatek śniegu – „puszynka”. Będę dalej czekał na filmy Szumowskiej i na jej powrót – ze świata wizji, do bezbłędnie rozpoznanych detali.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.