HAIR w Capitolu: Rewelacja!
Drugi raz prezentowany jest musical "Hair" polskiej publiczności. Za pierwszy, dziś legendarny, spektakl wziął się 10 lat temu w Gdyni Wojciech Kościelniak. Część tamtej ekipy, przeniosła się potem do Wrocławia, gdzie reżyser został dyrektorem teatru muzycznego. I stąd (stamtąd) bierze się też wrocławskie "Hair", choć to zupełnie inne przedstawienie. Zaczął je Cezary Studniak, który dobierał współpracowników i obsadę, inscenizując akcję w domu hippisowskiej komuny, przypominającym pracownię artystyczną. Dzięki temu mocno związana z broadwayowskim i filmowym scenariuszem historyczość nie ma pierwszoplanowego znaczenia. Tu liczy się energia, wigor, siła witalna i mentalno-seksualna rewolta wobec norm każdego społeczeństwa klas średnich. Zresztą sprzeciw nie jest wcale jednostronny, bo główny bohater Claude Bukowski (jednak on staje się postacią numer jeden) przeżywa poważne i ponadczasowe dylematy osobisto-zawodowe, w końcu też przegrywa, przyjmując obowiązujący styl bycia-zniewolenia. Chce zdobyć "kupę kasy", więc musi się dopasować. W oryginale chodziło o wojnę w Wietnamie, we wrocławskiej wersji o coś więcej, o każdą wojnę i każdy narzucony porządek. Dlatego mundur zmienia się w garnitur, a w fantastycznie wymyślonej i pokazanej scenie halucynacji zabijają się tak różni etnicznie zabójcy. To, że wszystko działa, splątanie światów nie przeszkadza (przeciwnie!) to zasługa spajającej całość przestrzeni Michała Hrisulidisa. Tutaj zdarzyć może się każdy wątek ludzkiej historii.
Nie wiem, ile w "Hair" pomysłów Konrada Imieli, który zdecydował się przejąć pieczę nad spektaklem, w ostatniej chwili przekładając o dwa tygodnie datę premiery, nie wiem, ile Cezarego Studniaka (Bergera z gdyńskiej wersji musicalu). Najważniejsze w końcu przedstawienie. A wrocławskie jest porywające, poruszające, momentami wybitne. Już we foyer stajemy się gośćmi szczególnej rzeczywistości, płaszcze odbierają od nas aktorzy. Od początku też wykonawcy zapraszają publiczność do współdziałania, rozmowy, tańca, przyjaznych gestów, w finale do wejścia na scenę i chóralnego śpiewania "Let the Sunshine In". Pierwszy akt przedstawia grupę kolorowych typów, upajających się hasłami miłości hetero- i homoseksualnej, upijających się alkoholem i odurzaczami, zawiązuje relacje między postaciami. Programowo wolny Berger (Bartosz Picher) i jeszcze nieujawniający tożsamościowego zagubienia Claude (Adrian Kąca) oraz cała galeria pozostałych mieszkańców wielonarodowościowej komuny spędza czas na nieustannej imprezie, z boku i z dala od polityczno-społecznych wydarzeń, którym pokazuje się po prostu tyłek. Dopiero pojawienie się protest-aktywistki Sheili (Agnieszka Bogdan) przywieje trochę realnego świata. Kluczową chwilą staje się teatralnie odegrana komiczna międzypokoleniowa konfrontacja, kiedy z balkonu zejdzie do kompanii nieokreślona płciowo postać ubrana w suknię z czasów przed rewolucją francuską (Tomasz Leszczyński jako umowna Margaret Mead). Portretowanie pokolenia głoszącego sex, drugs and rock and roll, peace, love and understanding otrzymuje ponadczasową klamrę. Z jednej strony ludzie przebrani w gorset osiemnastowieczny, z drugiej ci wpisani w modę lat sześćdziesiątych. Kogo wybieramy?
Wybór nie wydaje się dziś taki oczywisty, skoro Jeannie (Monika Dawidziuk), dziewczyna w zaawansowanej ciąży, pije i pali, przewracając się podczas jazdy na wrotkach. Także kiedyś obrazoburcze gesty, szyderstwa z na przykład rytuałów religijnych nie mają teraz żadnej siły obrażania. Wszystko było, długie włosy i kolorowe koszule noszą nasi politycy, a jeśli nic nowego pod słońcem, to czym tu się emocjonować. Pierwszy akt wygrywają więc artyści, doskonale tańcząc i śpiewając bardzo dobry przekład (Agnieszki i Konrada Imielów). Akt drugi wygrywają zapadające w umysł sceny. Narkotykowy seans grupy hippisów staje się bowiem szansą na wyrazisty przekaz najprostszych i najtrudniejszych do osiągnięcia prawd: kochaj, nie zabijaj, zwłaszcza w imię politycznych kłamstw (w Londynie trwają właśnie przesłuchania w sprawie irackiej). W Capitolu dzieje się jakiś mały wielki cud, kiedy zupełnie nadzy aktorzy upadają jak rozstrzeliwane po kolei ofiary. Prawdziwie wyglądający i brzmiący, mocny moment, którego zwieńczeniem będzie słynne zbiorowe "Let the Sunshine", zaczynające się od słowa "giniemy". Potem można zrobić tylko jedno: wstać, bić brawo, wejść na scenę i zmienić świat, którego, jak uczy historia także tego musicalowego tytułu, sztuka ani jej widzowie, niestety, zmieniać nie potrafią.
GRZEGORZ CHOJNOWSKI
.................................................
G. Ragni, J. Rado, G. MacDermot HAIR, reż. K. Imiela, kier. muz. A. Skrzypek, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, 29.01.2010
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.