Zimna wojna ****** [RECENZJA]
Zaczynamy tę podróż na prowincji, tuż po wojnie. Troje późniejszych twórców „Mazurka” – zespołu ludowego wzorowanego na „Mazowszu” – rejestruje pieśni ludowe u źródeł. Bohaterowie Tomasza Kota (Wiktor Warski) i Agaty Kuleszy (Irena Bielecka) zatracają się w ich pięknie, słuchają, patrzą sobie w oczy. Grany przez Borysa Szyca Lech Kaczmarek to towarzysz. Tylko towarzysz, jeśli powiemy to słowo w znaczeniu kompan. Aż towarzysz, gdy sięgniemy po znaczenie z PRL-owskiej nomenklatury. Szyc jest w „Zimnej wojnie” genialnym kontrapunktem. Ale tego jeszcze nie wiemy, na razie kinową chałupę pali z głośników ludowa muzyka. Od pierwszych ujęć ekran, zwężony do znajomego formatu, rozsadza ogień. Mimo że zima. Cięcia są ostre, jak mróz. Oglądasz postać, która wypełnia kino swoją energią, ale tylko przez chwilę. To nie o niej film, czekają następne. Słyszę szept z fotela obok, że selekcję do „Mazurka” filmowaną w korytarzach, zaprezentowano à la żart ze współczesnych talent shows. Sam się w tym czasie zastanawiam, czy na to, by za chłopcem przebiegła kura, reżyser czekał na planie równie długo, jak na odpowiednie ujęcie z krową w „Idzie”. Przypomniała mi się też „Papusza”. Janem Kantym Pawluśkiewiczem jest dla Pawła Pawlikowskiego Marcin Masecki, który w dalszej części podróży płynnie przejdzie do jazzującego Paryża lat 50. i 60. Oba światy łączy też postać Joanny Kulig. Usłyszymy ją w różnych repertuarach.
Jej Zula od razu trafi w oko Wiktorowi. Ich niemożliwa miłość będzie fabularną osią filmu. Z nimi zajdziemy do berlińskiego muru, na estrady demo-ludów i na dekadenckie parkiety Paryża. Pawlikowski, którego w pisaniu scenariusza wspierał Janusz Głowacki, osiąga mistrzostwo w przedstawianiu bohaterów bez zbędnych słów – kilka ujęć, spojrzeń i wiemy wszystko, co trzeba, znamy konteksty i niuanse. Jednocześnie jego nowy film skrzy się znakomitymi dialogami. Wpadają w ucho, zostają za nim, jak cudaczki-wyśmiewaczki z minionej epoki, aktualne i dziś. Uważnie potraktowano też wzniosłe słowa. Ekranowa miłość między bohaterami działa na widza, który zechce odebrać film na poziomie melodramatu, bo rozgrywa się poza słowami. Zapewnienia o najpiękniejszym dniu w życiu, o wzruszeniu, poparte utwierdzającym „naprawdę” padają tylko z ust człowieka, któremu widz ma od początku nie ufać. Ale i on doczeka się swoich odcieni szarości-szczerości, bo w nowym filmie Pawlikowskiego, nagrodzonego za swoją maestrię laurem za reżyserię w Cannes, nic nie rozgrywa się w prostych wymiarach. Największym spełnieniem jest rola Joanny Kulig, porównywanej przez krytyków po światowej premierze w Cannes do młodej Jeanne Moreau. W wybitnej kreacji aktorce udało się stworzyć postać, której widz może towarzyszyć z sercem na dłoni, ale jednocześnie nieprzeniknioną, tajemniczą. Nieodgadniona bohaterka była potrzebna, by zabrać widzów za różne zakręty historii. Pawlikowski wytyczał je, odwołując się do osobistych doświadczeń, do historii rodziców. Im też film zadedykował.
Wielu chce widzieć w reżyserze, który powrócił do Polski po dekadach życia zagranicą, następcę zmarłego Andrzeja Wajdy. Dla nich najważniejsze w „Zimnej wojnie” będzie uzupełnienie obrazu PRL-u, sportretowanego w „Człowieku z marmuru”. Kontynuowanie opowieści o powojennej Polsce, zapoczątkowane w „Idzie”. Mam jednak wrażenie, że Pawlikowski, chociaż może jeszcze domknie „polską trylogię czarno-białą”, czymś wkrótce nas zaskoczy, że „opus magnum” dopiero przed nim. „Ida” i „Zimna wojna” to jednocześnie podobne i bardzo odmienne filmy. Oba od artysty, który panuje nad materią w każdym, najdrobniejszym szczególe. Jedne z tych precyzyjnie skonstruowanych dzieł sztuki, które pozostają otwarte na wiele interpretacji, z całym labiryntem poziomów i znaczeń. Popatrzcie na jedną z początkowych scen: Kaczmarek ogląda fresk w zrujnowanej świątyni. Od razu wiadomo, że pojawia się tam nieprzypadkowo. I nie tylko dla wywołania skojarzenia z odwróconym krucyfiksem z "Popiołu i diamentu", czy dla efektownego połączenia montażowego: w następnym ujęciu filmowana z góry zmarzlina imituje malarską fakturę. Pawlikowski co chwilę zaprasza widza, by przechodził na drugą stronę, szedł za bohaterami. Ale i chłonął tło, domyślał się znaczeń i ekscytował sposobem, w jaki zostają mu przedstawione. Tak porywającej sceny tańca, jak w paryskim barze, nie było chyba od czasu „Pulp Fiction”, w gatunku melodramatu po raz pierwszy można zestawić polski film z „Casablancą”.
„Zimna wojna” zrealizowana została w formalnym podobieństwie do „Idy”. Nie kończy się ono na mistrzowskich czarno-białych kadrach, a właściwie obrazach, Łukasza Żala. Montaż znów tnie sceny „w połowie” zdarzeń, bez sentymentu snując budzącą sentymenty opowieść. Jako mrugnięcie okiem do jednego z dramatycznych punktów kulminacyjnych oscarowego filmu Pawlikowskiego potraktowałem scenę, w której główna bohaterka wyskakuje z kadru – do rzeki. Oba dzieła są też powiązane aktorsko – Kulig była w „Idzie” drugoplanową szansonistką, Kulesza jest teraz współtwórczynią „Mazurka” – i zespołem artystycznie wyśmienitych realizatorów. Wspaniałe i przypisane do znaczeń są tu i muzyka i dźwięk, i kostiumy i scenografia. Wreszcie „Zimna wojna”, podobnie jak „Ida”, może być odbierana metaforycznie. Oprócz obrazu osobistych dramatów na tle historycznego tła, dostrzeżemy w niej historię kraju, który z tego, co ma najświetniejszego, czyni swoją zgubę, po obu stronach podziału brnie ku katastrofie. Dla ideału poświęci wiele, nie myśląc o kosztach. Dla chwili spełnienia wytrzyma wiele, aż do chwili nie do wytrzymania.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.