Colours of Ostrava – II dzień za nami
I tak przed 18.00, na Drive Stage a więc scenie, na której można zobaczyć mniej znane nazwiska, pojawił się King Creosote. Szkot w swojej muzyce odwołujący się do tradycji rodzinnego Fife, muzyki celtyckiej i całkiem sprawnie korzystający też z folkowego oręża, do Czech przywiózł materiał z zeszłorocznej płyty „Astronaut Meets Appleman” oraz muzyków obsługujących akordeon, dudy, kongi i klawisze. Godzina z niezobowiązującym folkowym posmakiem, ubarwiona odgłosem przejeżdżających pociągów, miała jeden ważny przekaz: bycia razem. Artysta nie omieszkał wspomnieć o Brexicie, który w kontekście takich spotkań jak wczorajsze, wydaje się przykry ale nie przekreśla ludzkiej wspólnoty. A potem wymownie zaintonował przebój Paula Younga „Come Back and Stay”.
To nie był jedyny udany cover 2 dnia festiwalu. Kilka chwil po 21.30 z nonszalancko przewieszoną gitarą, Norah Jones przywitała się z Ostrawą. Kilka minut wcześniej rozpoczęła swój pierwszy czeski występ od nastrojowego „I've Got to See You Again ”, który w skupieniu zaśpiewała, grając na odzyskanym po kilku woltach stylistycznych fortepianie. Ale to wcale nie kojarzony z nią instrument a gitara elektryczna towarzyszyła jej częściej tego wieczoru. Teraz zagramy dla was piosenkę Neila Younga - tymi słowami rozpoczęła czarowanie w świetnym „Don't Be Denied ”, dłuższym niż oryginał, zagranym w formie countrowej ballady, wzbogaconej kapitalnymi partiami Jasona Robertsa. Z gitary Norah Jones rezygnowała wykonując „Sunrise” czy „Don't Know Why”, bawiąc się swoim głębokim głosem, co wywołało największy aplauz rzednącego tłumu, by zamknąć występ dynamicznym, rockowym „Flipside” ze swojej ostatniej płyty.
Wokalna perfekcja i oryginalność, świetni muzycy. Czego zabrakło? Tak piękna i dopieszczona muzyka świetnie pasowałaby do kameralnej sceny Gong, ale headlinerka festiwalu nie mogła przecież zagrać dla 1,5 tyś widzów, musiała dla audytorium przeszło 20-krotnie większego. A to z czasem topniało w poszukiwaniu emocji i iskry bożej.
Tych z pewnością nie zabrakło Senegalczykowi Faada Freddy. Nienagannie ubrany, w charakterystyczny dla największego bohatera filmów niemych melonik, podczas występu podobnie jak Chaplin nie korzystał z żywych instrumentów. To co usłyszeliśmy było mieszanką scatu i beatboxu generowanego przez wokalistę i 5 wspomagających go, równie ćwiczonych głosów. Zaproszenie na scenę naprędce zebranego wśród publiczności chóru, zmotywowało wszystkich do wspólnej zabawy, dającej masę radości i kilkadziesiąt spalonych kalorii.
I jeszcze 2 wczorajsze koncerty. LP Przyjechała, zaśpiewała i zdobyła publiczność. Temperatura występu letnia, temperatura powietrza ponad 30 stopni. Amerykanka ma jednak patent: ukulele oraz nie do podrobienia przez nikogo barwę głosu. I to wystarczy do tego, aby znane z radiowych anten przeboje śpiewały tysiące.
Michael Kiwanuka zagrał set nieco krótszy niż podczas niedawnego Open'era. Było bardziej bluesowo, kilkakrotnie muzycy pozwolili sobie na popuszczenie cugli płynąc w krótkich solówkach. A że Kiwanuka ma przy sobie skład bardzo zgrany – ta godzina zleciała zdecydowanie zbyt szybko.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.