"Robienie portretu jest jak spowiedź". Znany fotograf gościem Rozmowy Dnia
Muhammad Ali, Umberto Eco, Michael Jackson, Henry Kissinger, Andy Warhol, czy Donald Trump. Co ich łączy? Wszystkim i innym najważniejszym i najbardziej znanym ludziom na świecie fotograficzne portrety robił Czesław Czapliński.
Jako 26-latek wysiadł Pan w Nowym Jorku i od razu zaczął pracować dla najważniejszych amerykańskich gazet i agencji. Jak to się stało?
Miałem przylecieć i wygłosić wykład o ważkach. Wysiadłem w Nowym Jorku z bardzo dobrym sprzętem i zafascynowałem się miastem. Zacząłem chodzić po 42. ulicy i nagle poczułem nóż na gardle - trzech Murzynów wyrwało mi sprzęt. Następnego dnia pieniądze, które miałem na życie, wydałem na nowy aparat - bo stwierdziłem, że bez niego ani rusz. No i zostałem bez pieniędzy.
Wtedy wziął Pan sprawy w swoje ręce.
Poszedłem do jednego z najlepszych studiów na Manhattanie z którą współpracowała grupa Magnum. Miałem ze sobą zdjęcia z pierwszej wizyty papieża, więc do nich uderzyłem. Pomyślałem, że przyjdę na tydzień, dwa, miesiąc za darmo. Po tygodniu mnie przyjęli.
Do 3 czerwca w Galerii FOTO-GEN można oglądać Pana wystawę "Twarze sztuki". Która z twarzy jest dla Pana szczególnie cenna?
Jest jedno zdjęcie Kosińskiego - z tzw. serii masek - i dla niego warto odwiedzić wystawę. Kosiński popełnił samobójstwo w 1991; zdjęcie powstało trzy lata wcześniej. Przyjaźniliśmy się i jak gdzieś razem wychodziliśmy, on zawsze się przebierał - ubierał peruki, doklejał wąsy - by nikt go nie zaczepiał. "Nie chcę, by mnie dotykali" - mawiał. Zrobiłem mu serię takich przebieranych zdjęć. Raz nie przeciągnąłem kasety drugi raz i zrobiły się dwa zdjęcia na jednym - Jerzy wygląda na jakby się dusił, wyszło bardzo symbolicznie. Gdy popełnił samobójstwo, moja agentka pokazała fotografię redaktor naczelnej Vanity Fair, która oszalała na jej punkcie. Chciała je opublikować, dzwoniła często, ale ja nie chciałem się zgodzić, bo minęło zbyt mało czasu. Agentka poradziła mi - podaj cenę z kosmosu, nie będzie ich stać. Podałem. Wieczorem dostałem telefon - kupujemy! To największa suma, jaką zapłacono za pojedynczy reportaż.
Spędził Pan dwie dobry z Michaelem Jacksonem.
To niesamowita historia, bo akurat byłem w Polsce. Przelatuję kanały telewizyjne i nagle słyszę, że Jackson będzie. Łapię za telefon, dzwonię do Jacka Turella, a on: "Czesław, gdzie jesteś! Przychodź do Mariotta, chcę, żebyś go fotografował!". Prawnik artysty wykłada umowę przede mną, ustalamy sumę, a on do mnie - "Ale wszystkie zdjęcia bierzemy później my". Powiedziałem, że nie wchodzi to w grę. Cały czas mieli nadzieję, że mnie przekonają, ale byłem nieugięty. W końcu wylądował jet, Michael zaczyna wychodzić, a po paru minutach fani przerywają kordon i zaczynają biec w jego stronę. Jackson wiedział co się święci, więc jak tylko zobaczył helikopter, zaczął do niego biec. Wskoczył pierwszy, wciągnął nas i w pięć osób uciekliśmy przed tłumem. Tak się znalazłem w środku i wtedy już mi nikt nie mówił o podpisywaniu dokumentów. Zrobiłem trzy albumy, kilka książek z tych 48 godzin. Muszę przyznać zupełnie uczciwie - jak czekałem na niego, miałem o nim złe zdanie. Media zrobiły z niego diabła, chorego gościa. A był fantastyczny i wcale nie odpadał mu nos.
Ma Pan zdjęcia, których nigdy nie zdecydował się opublikować?
Nie jestem paparazzo - robię zdjęcia za pełną zgodą bohaterów. Bardzo dużo mam takich, które jednak nigdy nie ujrzały światła dziennego.
Bo były kontrowersyjne, albo przedstawiały bohatera w innym świetle niż by sobie tego życzył?
Mam zdjęcia, które gdyby się pojawiły byłyby dużym skandalem - że te osoby stoją koło siebie w tym i tym miejscu, w tym i tym czasie.
I teraz nam Pan oczywiście powie, kto na nich jest.
No nie, wtedy straciłbym całe zaufanie. Robienie portretu jest jak spowiedź.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.