Recenzje Iana Pelczara: Pokot ****
W filmie Agnieszki Holland barokowy zakątek Polski znalazł się nieprzypadkowo. Był scenerią przeniesionej na ekran powieści Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. Jest też Kotlina Kłodzka metaforą. Celną osiem lat temu, przy okazji premiery książki. Wyostrzoną dzisiaj, gdy film na jej podstawie ma światową premierę w konkursie głównym 67. Berlinale. Barokowy kraniec kraju, nieobecny w nim do 1945 roku, staje się azylem dla głównej bohaterki, która dla reszty otoczenia (czytaj: społeczeństwa) pozostanie obcym, nieznanym, niezrozumiałym. Tym, co budzi irytację, gniew, lęk.
Janina („nie mów do mnie Janina”) Duszejko, jakby powiedział poeta Blake, „jest jak jabłoń, która nie pyta się buka jak ma rosnąć”. Z Blake’a był oryginalny tytuł powieści, w adaptacji zmieniony na słowo, które Duszejko pewnie zaliczyłaby do tego samego kręgu nielubianych słów, co „denata” i „konkubenta”. Tytułowy pokot – ubita zwierzyna i obrzęd na zakończenie polowania – w trakcie filmu nabiera wielu znaczeń. Tak jak filmowy styl Holland, próbując nadążyć za wielogatunkowym pierwowzorem literackim Tokarczuk, przekracza kinowe konwencje najśmielej od czasów „Córek dancingu”.
Poszukiwanie nowej formy łączy się w polskim kinie z wsłuchiwaniem się w głos kobiet, które ograniczenia z racji przyjętej normy znają najlepiej. „Są pewne reguły i tradycje i my w tym tkwimy” – mówiła w książce Tokarczuk dyrektorka szkoły. Czytelników pisarki adaptacja powinna zadowolić. Nie gubi ducha książki, ale nie jest na ślepo wierna. Łączy ze sobą bohaterów, którzy w powieści się nie spotkali, by upłynnić fabułę. Dopisuje nawet coś w rodzaju prologu: Duszejkę poznajemy, gdy żyje na prowincji z dwoma psami. Przeciwstawia się kłusownikom i myśliwym. Denerwuje lokalny, zaklęty męski krąg władzy: od proboszcza, przez komendanta i prezesa, po biznesmena. Panowie spotykają się się przy okazji polowań, co budzi wzburzenie bohaterki.
Duszejko nie lubi swojego imienia, przeciwstawia się niemoralnemu prawu. Co powiedziałaby na to, że w filmie zagrała ją aktorka o nazwisku Mandat? Aktorka z krakowskiej szkoły Jarockiego i Lupy stworzyła wieloznaczną kreację w filmie, który wymyka się jednoznacznej interpretacji. Agnieszka Mandat jest skarbem „Pokotu”. Gra i ekscentrycznością swojej bohaterki, jej zanurzeniem w horoskopy, umiłowaniem natury, ale i przeciwieństwami, osobnością, stwarzaniem zamieszania.
Wokół niej są aktorzy jakby z innego porządku, miejscami z farsy. Marcinowi Bosakowi świetnie wyszły bezosobowe formy księdza: „niech się modli za siebie”, „niech nie bluźni”, „niech nie pyta”. To w nich jest przecież klucz do genezy filmu i książki. Te dzieła powstały, by stanąć za innymi, podważyć dogmaty i zadawać niewygodne pytania. Andrzej Grabowski nadawał się idealnie do roli macho z balu grzybiarza, z halucynogennym brzmieniem Maanamu w tle. Tomasz Kot niejednokrotnie już dał się poznać z ról innych Czarnych Płaszczy, a Wiktor Zborowski pasował do uporządkowanego Matogi, który ze skrętem przy ognisku zawodzi szlagier The Animals. Czy te wszystkie znane twarze były potrzebne w kontraście do rzadziej widywanej na ekranie odtwórczyni głównej roli? Na trudnego do poznania w roli Dyzia Jakuba Gierszała, zaciętego w czarnym charakterze Wnętrzaka Borysa Szyca i najmocniejszą kreską pogłębioną w adaptacji postać Dobrej Nowiny – Patrycji Volny, patrzyłem, jak na przybyszów z innego planu.
Może o to chodziło, by pokazać przepaść między światem głównej bohaterki a otoczeniem: mężczyznami trzymającymi władzę w świecie, który uparcie brnie w tradycyjne błędy. Nie mają czasu, by się nad Duszejko zastanowić, by jej posłuchać, by zapamiętać jak ona się naprawdę nazywa. Znakomicie tę niecierpliwość wygrywa najbardziej cierpliwy aktor świata, jak mówiła o nim po zdjęciach Agnieszka Holland, czyli Andrzej Konopka. Podobnie jak w „Powidokach” – z epizodu funkcjonariusza czyni małe arcydzieło.
Z ostatnim filmem Andrzeja Wajdy „Pokot” ma jeszcze tylko jedno wspólnego: znakomicie trafia w czas, w sam środek dyskusji, a właściwie starcia, pomiędzy wizjami stosunku do kobiet, zwierząt, natury. Rosnąca świadomość niemoralności pewnych praw uczyni sporą część widzów ciekawą wątków anarchistycznych. Nasuwający się od początku podtytuł: „to nie jest kraj dla starych kobiet” zwraca uwagę na dobrze wypunktowane, szczególnie w dialogach, akcenty feministyczne. Bliskość zwierząt i natury nie pozwala zignorować ekologicznego wymiaru fabuły. Muzyka Antoniego Komasy-Łazarkiewicza w połączeniu z pracą kamery i scenerią filmu nadają aurę thrillera. Ta z kolei spychana jest przez dawkę realizmu magicznego i scen komicznych w niejednoznaczny komediodramat. Jednocześnie "Pokot" działa jak kryminał. Główna bohaterka nie porusza się swoim Samurajem po przypadkowych drogach. Jeśli przejeżdża obok pewnej alpejskiej chaty w Międzygórzu, to akcja tam powróci, w znaczącym momencie. Jeśli przecina niepozorny mostek, to i on nabierze znaczenia w późniejszej części seansu.
Ponadgatunkowa hybryda wygrywa dzięki maestrii połączenia, montażu. Suniemy z obiektywem Jolanty Dylewskiej przez tajemniczą Kotlinę Kłodzką, wkradamy się do chaty Duszejki, brniemy przez lasy i śniegi, składamy wizyty w mrocznym miasteczku. Łączy się to z dokumentalnymi zdjęciami z polowań, które wpleciono w film, z detalami i retrospekcjami nakręconymi przez drugą ekipę. Nie znajduję na ekranie klimatu Wesa Andersona i braci Coen, o których czytałem w materiałach prasowych z czasu realizacji filmu. Moje skojarzenia mkną od „Autora: widmo” Romana Polańskiego, gdy film jest mroczny i go chłonę, aż po „Wino truskawkowe” Dariusza Jabłońskiego, gdy staje się jaśniejszy i zaczyna mnie irytować, niczym doklejony wątek berliński i wybrzmiewające w finale informatyczne umiejętności filmowego Dyzia. Jest o czym dyskutować.
Scenopisarski duet Holland-Tokarczuk sprawdził się nie tylko w konstrukcji. Dodano polotu najbardziej skrzydlatym słowom z książki. Wciąż działa diagnoza o męskim „autyzmie testosteronowym”, czyli pogłębiającej się w średnim wieku niezdolności do komunikacji, połączonej z czytaniem o wojnie, o Hitlerze. Dobitnie brzmi kwestia o grzybobraniach, że to „jedyne wokół czego Polacy mogą się stowarzyszać: zajęcie indywidualne, rywalizacyjne; nikomu się nie mówi, gdzie są najlepsze grzybowiska”.
Z kina też wychodzimy razem, ale osobno. Ja szedłem nucąc tradycyjną pieśń „Pójdziemy na łów" (w filmie w wykonaniu chóru chłopięcego Narodowego Forum Muzyki z Wrocławia)chociaż wcześniej niosła mnie przez film muzyka Komasy-Łazarkiewicza. Nic nie jest w „Pokocie” jednoznaczne: nawet słuszny sprzeciw wobec okrucieństwa, czy los Zgniotka Szkarłatnego. Myślistwo jest kolejną metaforą. Ubranie filmu w baśniowe ramy odczytuję jako gorzkie przekonanie autorek: nieważne pod jak wieloma monologami w słusznej sprawie zechcemy się podpisać, i tak puścimy charty ze smyczą, niech zwierzynę uchwycą.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.