Manchester by the Sea ******
Już tytuł przenosi nas do nadmorskiego Manchesteru w stanie Massachusets, dokąd będzie musiał wrócić, choć niechętnie, główny bohater. Zimna, zamarzająca do kilku metrów w głąb, co pozwoli na najmocniejszy moment rodem z czarnej komedii, ziemia Nowej Anglii, nie będzie łaskawa dla swoich mieszkańców. Dowiemy się tego przy okazji, poznając przeszłość głównego bohatera. Dramat, który był jego udziałem nie zrodzi zemsty, czy odkupienia. Poczucie winy wystarczy.
Twórca „Manchester by the Sea” Kenneth Lonergan ma wielki szacunek do widzów: wiedzę i obrazy dawkuje oszczędnie. Niczego z dramatycznej historii rodziny Chandlerów nie ukrywa, ale fakty ujawnia stopniowo i w przemyślany sposób. Psychologia postaci stoi na najwyższym poziomie, wyważony sposób wprowadzania retrospekcji pogłębia wrażenia, a spokojny rytm sprawia, że najważniejsze momenty wybrzmiewają mocno i zostają w widzach na długo.
Lonergan zadaje pytanie „jak żyć po tak okrutnym doświadczeniu”, nie znajdując i nie podsuwając żadnej prostej odpowiedzi. Rytmizuje codzienne obowiązki, pewnie dlatego właśnie wybrał dla głównego bohatera zawód dozorcy, by pokazać praktyczną stronę „radzenia sobie z rzeczywistością”. Opowiada nie tyle o znaczeniu bycia ojcem, czy bratem, co o znaczeniu, jakie temu nadajemy, o sposobie przeżywania w związkach i rodzinach i o żałobach, które w takich relacjach są nieuniknione. To także kolejny w producenckiej działalności Matta Damona i Bena Afflecka film o białych mężczyznach spod Bostonu, którzy ciężką pracą dorobili się niebiańskiej przyszłości dla swoich dzieci, ale nie potrafią utrzymać steru.
Dojrzały scenariusz zyskuje dzięki genialnym kreacjom aktorskim. Casey Affleck tworzy arcydzieło jako Lee Chandler, samotnik i złota rączka, a zarazem człowiek, który może posklejać na nowo rodzinę i nosiciel strasznego bagażu doświadczeń. Affleck pokazuje w każdej scenie jak wygląda codzienność człowieka, który nie może unieść przeszłości. Z czasem dowiadujemy się, dlaczego tak obojętna jest mu przyszłość i jak wiele kosztuje go każde nowe zobowiązanie. Aktorska dyscyplina młodszego z braci Affleck przywodzi na myśl największe kreacje w dziejach kina. Wizji postaci podporządkowana jest dykcja, gestykulacja, naturalnie przychodzi aktorowi oszczędność w emocjach. Maska założona przez bohatera pasuje idealnie. Affleck jest wiarygodny także, gdy w jego bohaterze przelewa się gorycz życiowych doświadczeń. Po tym występie to Ben Affleck powinien być określany mianem brata Casey’ego, a nie na odwrót. Więcej dowodów na to, kto jest lepszym aktorem, nie trzeba.
„Manchester by the Sea” zostanie zapamiętany na lata właśnie za sprawą głównej roli, ale na drugim planie też mamy wytrawne, przemyślane, nienaganne kreacje. Michelle Williams raz jeszcze udowadnia, że wystarczy dać jej kilka minut ekranowego czasu, by nie dała o sobie zapomnieć widzowi epickiego dramatu. Kyle Chandler sprawdza się w roli Joe Chandlera – ojca, męża i brata, którego odejście rozpoczyna właściwą akcję filmu. Gretchen Mol i Matthew Broderick też zostali doskonale obsadzeni. Objawieniem jest Lucas Hedges jako bratanek, którego intencji rozgryźć nie mogą widzowie i wujek, a to po prostu dojrzewający chłopak, sam jeszcze nie wie, co jego działania mają do końca znaczyć. I oddane jest to w filmie w znakomity sposób.
Dzięki takim wątkom „Manchester by the Sea” płynnie przechodzi od rozdzierającej historii rozpadu rodziny do czarnej komedii. By użyć języka, jakiego Lonergan nigdy nie zaakceptowałby w swoich dialogach: to jeden z tych filmów, które rozbijają widza na milion drobnych kawałeczków i nie oferują prostego sposobu na ponowne posklejanie. W 2016 roku mieliśmy na ekranach „Ostatnią rodzinę”. W 2017 dostajemy „Manchester by the Sea”, podobnie jak w przypadku filmu o Beksińskich, seans o rodzinie i skomplikowanym języku relacji z bliskimi. Oraz o mozolnym podnoszeniu się po wydarzeniach, które każdego zmiotłyby z powierzchni. Także zostawcie sobie czas, by po projekcji dojść do siebie.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.