Colours of Ostrava 2016 na 5 gwiazdek
Program Colours jak co roku zbudowany był w oparciu o najróżniejsze gatunki muzyki, gdzie młodzi i zdolni (Brodka) dzielili scenę z legendami (Slowdive), liczącymi się już zespołami (Of Monsters and Men) czy wręcz ze sławami współczesnej sceny muzycznej (Tame Impala, Anohni). Koncerty, tak jak i w poprzednich edycjach, odbywały się jednocześnie na kilku scenach, wśród których najważniejszymi były: Česká spořitelna stage, ArcelorMittal stage, Full Moon stage, Agrofert Fresh stage, Drive stage. A to wszystko w miejscu, w którym od lat nic się nie zmienia.
Miejscu, w którym przez półtora wieku wytapiano budulec analogowego świata - stal. Gdzieniegdzie w Důl Hlubinie widać metaliczne plamy łuszczącej się farby, ale zdecydowanie dominował brąz korodującego metalu, przetkanego kolorowymi namiotami sycącymi łaknienie wraz z obowiązkowym (choć skąpym!), praktycznym przeglądem historii czeskiego browarnictwa.
Ostrawa to miasto spokojne, gdzie życie płynie w ustalonym tempie, aż do momentu kiedy na twojej ręce przypięta zostaje opaska upoważniająca do wszędobylskiego kręcenia się po terenie festiwalu. Po przekroczeniu bramy od razu obala nas muzyka, a skamieniała ziemia dzięki depczącym ją festiwalowiczom, przypomina sobie czasy świetności i odżywa.
Mój pobyt na festiwalu nie był długi, zaledwie dwudniowy, więc i relacja siłą rzeczy nie będzie epopeją. Jej tok wytyczy 5 scen, 5 diametralnie odmiennych stylistyk z różnych stron świata i 5 zacnych koncertów, które w pamięci mojej i szczęśliwców pozostaną na długo.
Drive stage Z pewnością jednym z odkryć festiwalu był koreański (!) zespół Noreum Machi. Ich występ można w skrócie opisać jako muzykę tradycyjną podaną w perkusyjnej aranżacji, z wisienką na torcie w postaci okazjonalnego beatboxu (utwory poprzedzone angielskim komentarzem, odnoszącym się do rodzaju używanego przez danego muzyka instrumentu i prezentacją brzmienia takowego, z wykorzystaniem beatboxu właśnie!).
Co rusz powtarzane szamańskie zaśpiewy, dziwaczne inkantacje i obowiązkowy akrobatyczny taniec (jeden z muzyków miał na głowie wielką czapę, do której przymocowana była długa szarfa, kreśląca wymyślne figury w powietrzu zależne od drgań, potrząsań, wymachiwań głowy tańczącego!), czyli wszystko co dla nas może wydawać się dziwne, dla Noreum Machi jest stałym rytuałem scenicznym. Pięciu muzyków mistrzowsko żonglowała dość usypiającą rytmiką azjatyckiego folku, by za chwilę rozniecić ogień żywiołowymi perkusyjnymi solówkami. Zespół na każdym kroku podkreślał swoją sztukę oryginalną choreografią i nie mniej oryginalnymi strojami, a dynamizm, wysoka sprawność i technika Noreum Machi sprawiały, że obcowanie z powyższymi przyniosło masę frajdy a przede wszystkim wspaniałą muzykę!
Agrofert Fresh stage Tutaj odbywamy podróż w czasie ale i przestrzeni! Z jednej strony udajemy się do Stanów, do polowy lat 1960. i typowego, zadymionego klubu w Chicago, gdzie dominował elektryczny blues. Z drugiej zaś, otwieramy okno i wpuszczamy nieco powietrza. Promienie słońca rozpuszczają zatęchłą atmosferę i przynoszą powiew współczesności oraz widok na kontynent afrykański, konkretnie na stolicę Ugandy, Kampalę. A to dlatego, że Joel Sebunjo, absolwent muzykologii miejscowego uniwersytetu i towarzyszący mu muzycy zespołu SUNDIATA , na najdalej położonej scenie w witkowickim kompleksie, zaprosili zgromadzonych do korzystania z pokładów własnej niewyczerpanej energii i optymizmu.
Sebunjo, który jest cenionym wirtuozem kory, podczas koncertu zdecydowanie więcej czasu i energii wkładał w euforyczny taniec i dialog z publicznością – właściwie tutaj wykazywał się godną do pozazdroszczenia symultanicznością. Zresztą zarówno on sam jak i SUNDIATA okazali się serwować nad wyraz rytmiczną choć prostą muzykę, czerpiącą garściami z mikstury bluesowej tradycji i typowego afro beatu. Żywiołowe bębnienie perkusji, obowiązkowa krzykliwa gitara i Sebunjo grający na korze – wszystko to wiązał ze sobą bas pulsujący funkowym rytmem.
Można się zżymać, że to patenty do bólu ograne przez muzyków afrykańskich. Pełna zgoda. Ale podczas koncertu w ramach tegorocznego Colours of Ostrava, ta dowcipna muzyczna karawana, dowodzona przez Joela Sebunjo, niedostatki muzycznej wyobraźni i wtórność stylową nadrabiała naturalnym czadem, kilogramami sypiących się uśmiechów oraz zaraźliwą energią, sprawiając, że ciężko było powstrzymać się od słuchania wygrywanych przez zespół dźwięków i tupania przy nich nogą. Naturalna szczerość sprawiła, że ta wtórność była zwyczajnie f a j n a.
Z obrzeży Důl Hlubiny lądujemy niemalże w jej centrum, na Full Moon stage. Tam w piątkowy wieczór prezentowała się włosko-norweska, trójskładnikowa mieszanka wybuchowa, ZU. Ten projekt to trio odprawiające egzorcyzmy za pomocą basu, perkusji i saksofonu. Muzycy nie są oczywiście tak leciwi jak Max von Sydow w słynnym filmie Williama Friedkina, ale dzięki temu że u boku Massimo Pupillo (bas) i Luki Mai (saksofon) pojawił się norweski bębniarz Tomas Järmyr, ZU odzyskało iskrę.
Punktualnie o 22.00, scena która dzień wcześniej gościła m.in. Brodkę, opanowana została przez ciężki amalgamat jazzu, noise’u, metalu i punka. ZU, mimo bycia zespołem nad wyraz śmiałym i żyjącym eksperymentem, to również kreacja artystyczna śmiertelnie konsekwentna w poszukiwaniach muzyki posępnej i tajemniczej. Artystyczna aktywność sprawiła, że formacja przez lata współpracowała na scenie czy też w studiu z Pattonem (Zu/Patton Quartet), The Melvins, Lightning Bolt, Sonic Youth, Dälek, Thurstonem Moorem i Stephenem O'Malleyem.
Ostrawski występ nie był koncertem dla ludzi o niezaprawionych uszach. Saksofon i bas walczyły ze sobą o sięgnięcie jak najwyższego poziomu decybeli, ale nie było tak, że mieliśmy do czynienia z kakofonią czy zwykłym hałasem. ZU to z jednej strony głęboki transowy pochód saksofonu i perkusji , znienacka zamieniający się w muzyczną maczetę, tnącą przesterowanym basem. Bas jak najbardziej jest tu na miejscu, ponieważ Massimo ostatnimi czasy szukał swojego miejsca na ziemi, co zaprowadziło go do peruwiańskiej dżungli. Właściwie Peru okazało się być przystankiem końcowym, bo kiedy muzyk sprzedał swoje mieszkanie w Rzymie, początkowo wyjechał w Himalaje. Ameryka Południowa wyszła niejako przypadkiem. Kontakt z miejscowymi szamanami sprawił, że odnowiła się w nim pasja do poznawania tradycyjnych kultur, a co za tym idzie do poszukiwania muzyki, w jej pradawnym, mistycznym wcieleniu. Muzyki, która ma pobudzać świadomość, zmuszać do działania, ale tylko w obrębie rzeczywistości potrzebnej jednostce do przetrwania. Zresztą najnowsza płyta zespołu, „Cortar Todo”, odnosi się do życiowej zwięzłości. W końcu tytuł pochodzi od hiszpańskiego sformułowania „wyciąć wszystko co niepotrzebne”.
I ta muzyczna maczeta właśnie to robi. Tutułowy „Cortar Todo”, czy „Goodnight, Civilization” , którym zamknęli ostrawski występ, to muzyka którą określić można reedowskim „nie bierzemy jeńców”. Wskaźniki wzmacniaczy wychylały się do granic, bezpieczniki w naszym mózgu były nadpalone, ale to akurat nad wyraz przyjemne uczucie!
Główna scena festiwalowa czyli Česká spořitelna stage przeżyła najazd reprezentacji z Kraju Kangurów. Muzycy bardzo popularnego ostatnimi czasy Tame Impala, bardzo mocno nastawieni są na oderwanie słuchaczy od podłoża i nie inaczej było w czwartkową noc w Ostrawie. Kevin Parker, astralny architekt tego projektu, łączącego w sobie wizjonerstwo muzyki Syda Barretta, ejtisowe powinowactwo z powracającym do łask romantycznym popem oraz taneczność Daft Punk, podobnie jak na niedawnym Open'erze, zagrał dla nas swoje najnowsze (z albumu „Currents”) jak i starsze psychodeliczne piosenki. Już od otwierającego koncert „Let It Happen”, narkotyczne wizje sączyły się z ekranu, a syntezatory (podobnie zresztą jak na ostatnim albumie) były wręcz dominującym instrumentem, zapewniając odrealnioną przestrzeń, która pod osłoną nocy wypełniła się dyskotekowymi melodiami.
Problem w tym, że o ile Parker studyjny może się podobać i trzeba go cenić za produkcje, które pod względem złożoności motywów stanowią nową jakość, każdorazowo przybierając formy bardzo wyrazistych kompozycji, o tyle na żywo Tame Impala - czyli Parker i towarzyszący mu muzycy - na dłuższą metę zwyczajnie nużą jednostajną dynamiką. Wyjątek (podkreślający talent Parkera do pisania świetnych melodii) stanowił „Elephant”, zagrany z przytupem, w którym gitara kilkoma zagrywkami podkreślała świetną popową rytmikę. Zresztą to ten numer poruszył wszystkich, łącznie ze sprzedawcami nieśmiertelnych langoszy.
Może i Parker jest wizjonerem, o którego zabiegali przecież Lady Gaga czy Kendrick Lamar, ale podobnie jak wypuszczone przez Australijczyków i z wolna opadające na ostrawską publiczność confetti, zdecydowanie zabrakło energii i tak potrzebnej podczas koncertów arytmii dźwięków.
Zbliżamy się do końca podsumowań, a tutaj czeka już Susanne Sundfør, artystka dla wszystkich tych, którzy cenią namysł nad materią piosenki ale i nienarzucającą się, choć mimo to niesłychanie silną, sugestywną ekspresję. Norweżka na ostrawskiej scenie, ale i na swojej ostatniej płycie „Ten Love Songs”, to jednostka wybitnie zmiennocieplna, pozostawiająca otwartą furtkę do wysmakowanych i bardzo zmyślnych, orkiestrowo aranżowanych poszukiwań („Memorial”), czy typowych, z pozoru błahych i sztampowych popowych piosenek, z dość oczywistymi samplami („Fade Away”). Ale 'pop' Norweżki jest zwodniczy, zwłaszcza jeśli pod lupę weźmiemy katalog jej inspiracji: Philip Glass, Roy Harper czy Sylvia Plath. Zresztą jak sama mówi: „ludzki mózg komfortowo czuje się z wszelkimi wzorami, łatkami, które pozwalają mu porządkować muzykę wedle określonego stylu”. Ona sama daleko jest od sztywnego katalogowania swoich piosenek. To w końcu słuchacz ma wyłowić interesujący go materiał.
W piątkowy wieczór, na ArcelorMittal stage, Susanne Sundfør uwodzicielsko tańczyła w rytm granej przez siebie i zespół muzyki. Ale najważniejszy i tak jest Ten głos, który wywołuje gęsią skórkę, przenosi słuchaczy nad norweskie urwisko, strzępione wiatrem i niszczycielskim morzem. Jednocześnie każe też zazdrościć, że Skandynawowie obok w/w doczekali się kilku naprawdę zjawiskowych wokalistek, operujących w tak odmiennych stylistykach jak Petronella Nettermalm, Anna von Hausswolff czy też Amalie Bruun.
Widać było, że Sundfør lubi występować na żywo, choć wydawała się też nieco zaskoczona zarówno dość pokaźną publika jak i jej bardzo pozytywna reakcją. Ale to jak wyśpiewała „Cause you took off my dress / And you never put it on” było magiczne!
Minusy? Po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci… Deszcz! Ale jak widać, odpowiednie podejście do wszystkiego sprawia, że nawet deszcz nie straszny.
Polska reprezentacja wypadła co najmniej nieźle. Największym powodzeniem cieszył się występ Fismolla, z kolei Brodka dała bardzo profesjonalny (może nieco za sztywny) show, choć niestety, bez należytego zrozumienia ze strony akustyka.
A jak będzie za rok? Zobaczymy. Na razie znamy datę przyszłorocznej edycji Colours of Ostrava: 16. edycja odbędzie się od 19 do 22 lipca.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.