David Gilmour - niemilknące Echo, czyli niekrótka sylwetka niezwykłego muzyka
Sobota, godzina 21.00. W Lens, na kameralnym Stade Bollaert-Delelis, usłyszymy gwizdek otwierający 1/8 finału Mistrzostw Europy pomiędzy Chorwacją a Portugalią. W tym samym czasie w naszym mieście, sennymi dźwiękami instrumentalnego tematu „5 A.M”, David Gilmour rozpocznie najważniejszy koncert tego roku. Na pewno w ramach ESK, ale jest duża szansa, że będzie to również jedno z najważniejszych wydarzeń koncertowych w Polsce. Dobrze, ale cóż mają wspólnego te dwie historie? Ano to, że zarówno francuski czempionat jaki i muzyczny spektakl na Placu Wolności, większość z nas śledzić będzie przed szklanym ekranem. Ale na razie zostańmy przy piłce.
30 lipca 1966 r., w londyńskim finale Mistrzostw Świata, Anglicy pokonują Niemców. W tym samym czasie, wychudzony do granic możliwości 20 - letni David Gilmour, wraz z muzykami zespołu Jokers Wild, znajduje się w dusznym i zatłoczonym przedziale pociągu osobowego, zmierzającego do Malagi. Instrumenty, podobnie jak portfele i morale początkujących muzyków, określić można jednym słowem: strzępy. Pierwsza próba podboju Europy spali na panewce kilka miesięcy później, kiedy Gilmourowi zakończy się rezydentura we francuskich i holenderskich klubach. Ale niepowodzenia tylko determinują go do wytężonej pracy. Żeby wspiąć się na tron, żeby sprzedać ponad ćwierć miliarda płyt, trzeba być zahartowanym goryczą porażki.
Powrót do rodzinnego gniazda z podkulonym ogonem byłby przyznaniem się do klęski. Z kontynentu, Gilmour udaje się nie do Cambridge a do Londynu. Właśnie tam, w połowie 1967 r., spotyka znajomych z Pink Floyd oraz będącego na skraju załamania Syda Barretta. Kilka miesięcy później, Gilmour zostanie poproszony o dołączenie do koncertowego składu grupy. Po latach powie: „Pomyślałem, że jestem w stanie nadać Pink Floyd nową jakość". Oczywiście nada, to w głównej mierze dźwięk jego gitary będzie z wolna kształtował brzmienie zespołu. I to może dlatego, na początku 1971 r., z nim właśnie spotka się pewien nieznany nikomu francuski wizjoner.
Adrian Maben, bo o nim mowa, do tej pory nie należał do szczęściarzy. Miał 29 lat kiedy w lipcu 1971 r., przechadzając się z dziewczyną po skręconych jak spaghetti uliczkach włoskiego Boscoreale, rozpamiętywał swoje pierwsze spotkanie z Davidem Gilmourem. Spotkanie w deszczowym Londynie, zakończone klęską. Mabenowi, młodemu francuskiemu reżyserowi na dorobku, marzył się szczególny debiut: chciał nakręcić film dokumentalny, w którym eksperymentalna muzyka Pink Floyd stanowić miała tło dla prezentacji nie mniej awangardowych obrazów Magritte’a czy Tinguely’ego. Reprezentujący Floydów długowłosy gitarzysta wraz z ówczesnym managerem grupy, nie był jednak zainteresowany projektem.
Maben zabrał swoją dziewczynę do amfiteatru w Pompejach. Ponoć słońce smagało śródziemnomorskim żarem, skutecznie mieszając zmysły. I choć nadmiar wrażeń i temperatura sprawiły, że młody filmowiec zgubił tam paszport, to właśnie wtedy fortuna uśmiechnęła się do niego po raz pierwszy. Kiedy pod osłoną nocy wrócił do amfiteatru by odszukać zgubę, znalazł coś zupełnie innego. Zanurzony w blasku księżyca kolos przywołał echa przeszłości, a Adrian Maben usłyszał wtedy po raz pierwszy pompejańskie „Echoes”.
Londyn, 17 lipca 2015 r. Dziennikarz BBC Matt Everitt, kończąc rozmowę dotyczącą albumu „Rattle That Lock” oraz trasy, która będzie promować to wydawnictwo, pyta gitarzystę, czy po tylu latach na scenie, nie opuścił go dreszczyk podniecenia i ekscytacji płynącej z grania na żywo. Grania, które po raz pierwszy usłyszymy we Wrocławiu, a którego zwieńczenie dokona się w Pompejach. Odpowiedzi nasz bohater udziela po kilkusekundowej ciszy: Czuję podniecenie, nerwy ale i odrobinę strachu. Pojawiają się pytania: czy będę czerpał z tego taką samą frajdę jak 10 lat temu? Czy nie jestem już czasem za stary na to wszystko? (…) Myślę, że to będzie naprawdę dobra trasa. Zresztą, muzycy z którymi będę grał, byli zgodni: nie możemy się doczekać!
Na naszym koncercie, jeśli wierzyć set listom z amerykańskiej części trasy, obok klasycznych kompozycji z epoki Ciemnej Strony Księżyca i Ściany, wysłuchamy też post-watersowskiego rozdziału grupy. Ważnego. To w końcu zajadłe próby pogrzebania zespołu przez Watersa sprawiły, że Gilmour wraz z Nickiem Masonem postanowili reanimować legendę. Obok „Time”, „Comfortably Numb” czy „High Hopes”, we Wrocławiu nie zabraknie też najważniejszego utworu z nowego albumu, emocji zaklętych w 7 minutach. „In Any Tongue” z pozoru zbudowane jest na prostym temacie, granym naprzemiennie na fortepianie i gitarze akustycznej, któremu towarzyszy dostojna perkusja trzymająca całość kompozycji w ryzach. Ale to tutaj Gilmour najpełniej pokazuje, dlaczego jest jednym z najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych gitarzystów w historii. 1,5 minuty, które wieńczy ten utwór, ten dźwięk, ton, to prawdziwe zwierciadło talentu i wrażliwości. Klimat stworzony kilkoma prostymi zagrywkami. Niby nic nowego, znamy przecież tą gitarę, a jednak wzrusza jak nigdy.
Na pewno odezwą się głosy, że to już było grane. Zarówno muzyczne pomysły na „Rattle...” jak i zapraszanie legendy, dla innych, dinozaura. Rzeczywiście, bez gitary, David Gilmour na pierwszy rzut oka bardziej przypomina lokatora Hotelu Zacisze niż gwiazdę rocka. Ale w przypadku tego Artysty, wszystko jest na swoim miejscu. Gilmour nie ma potrzeby niczego udowadniać. Jeśli twoja muzyka inspirowała i wciąż inspiruje nowe pokolenia, jeśli przekroczyła ziemskie granice i zabrzmiała w kosmosie, potrzeba tworzenia i grania wypływa już tylko z czystej pasji i mocy twórczej, nie zaś z oglądania się na stan konta. I tym przede wszystkim różni się David Gilmour od całej masy sympatycznych - choć przyznajmy to otwarcie - zdradzających w pewnym wieku skłonności do szansonizmu, retro wyjadaczy. Oddajmy zresztą na moment głos Leszkowi Możdżerowi, która zagra u boku Davida Gilmoura: „Jego charyzma, jego dokonania i to jakie miejsce zajął w historii powodują, że samo wyjście z nim na scenę, to piękny sygnał dla nas wszystkich, że uczestniczymy w światowej kulturze i w światowej historii muzyki".
W lipcu 1971 r. Adrian Maben stał się akuszerem jednego z najlepszych dokumentów muzycznych w historii. Po 45 latach, po wrocławskim koncercie, z sentymentem do Pompejów wróci David Gilmour. „Pink Floyd: Live at Pompeii” zbudowany jest na zasadzie klamry kompozycyjnej, gdzie rolę otwarcia i zakończenia pełni monumentalna kompozycja „Echoes”. Przed 10-laty w Stoczni był to moment, w którym intensywność i ekstatyczność doznania zmysłowego znalazła swoje ujście w percepcji muzyki. Na dzień dzisiejszy David Gilmour nie ma tej kompozycji w programie. Może jednak, sobotnie popołudnie będzie wolne od szwajcarskiej dokładności (?!) i Echo będzie się niosło bardzo donośnie, poza Plac Wolności!
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.