Grimm: Czarny śnieg (PO SPEKTAKLU)
Spektakl „Grimm: Czarny śnieg" przenosi nas w piękny świat. Mógłbym patrzeć na tę scenografię i słuchać tej muzyki (Bogumił Misala, gdybyś skomponował to do filmu, to powinieneś dostać Oscara) i obcowałbym z pięknym dziełem sztuki. Na taką wystawę wracałbym wielokrotnie. Z galerii sztuki jest tu jeszcze ogrodzenie i ochroniarz – Witold Liszkowski defiluje przed widzami na wstępie, a potem zasiada z boku. W dwójkę z Martą Ziębą mocują się też chwilę z pokrywą, którą potem Bartosz Porczyk dźwiga w pojedynkę bez większego wysiłku. Mocą samego spektaklu jest to, co widzimy: obrazy przenikające scenografię, śnieg, który bywa watą cukrową (rzeźby Food Think Tank) i projekcje.
Spektakl w reżyserii Łukasza Twarkowskiego pięknie się zaczyna, gdyby cały był zestawieniem monologów Krzesisławy Dubielówny z proscenium i choreografii w tle (potęgowanej jej wizualizacją), trafiłby w moje oczekiwania. Dobre wrażenie pękło już w pierwszej scenie dialogowej, a sceniczni bracia Grimm, którzy mieli być najważniejsi, stawali mi się z każdą minutą bardziej odlegli.
Moim skarbem, który zabrałbym do domu przed północą był zdystansowany Wojciech Ziemiański (znów, jak m.in w „Poczekalni" i „Wycince" partnerujący trzymającej formę Halinie Rasiakównie). Jałowcem, który dał w momencie kryzysu zmartwychwstanie: taniec-krem Marty Zięby do piosenki, której sława na YT ma jakieś morderczo-mroczne korzenie (jak mówi Michał Grzegorzek).
„Grimm: Czarny śnieg" wywodzi się z erudycyjnego, mądrego i ważnego tekstu Anki Herbut. I chyba miał premierę za wcześnie, bo nie wszystkie założenia, które wyczytać można w programie, spełniły się na scenie.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.