Henry Rollins przed występem w Radiu Wrocław [ROZMOWA]
Kilkanaście lat temu, w pewnym czasopiśmie muzycznym, pojawił się duży materiał na temat zespołu Black Sabbath. I obok hymnów pochwalnych na cześć Ozzy'ego i spółki, przytoczono również wypowiedź autorstwa na wpół rozebranego, wytatuowanego jegomościa. Zdjęcie niejakiego Henry'ego Rollinsa było spore, słów zaś było mało. Ale były tak szczere, że pamiętam je do dzisiaj. „Black Sabbath? W najgorszych momentach mojego życia, ta muzyka mnie ocaliła”.
Kiedy początkiem stycznia nadarzyła się okazja, żeby przez 30 minut porozmawiać z artystą, Black Sabbath musiał jednak ustąpić miejsca Davidowi Bowie.
Rollins jako frontman Rollins Band (fot. Pelle Sten/ Flickr.com)
Rozmawiamy dokładnie na 10 dni przed twoim przylotem do Polski. I chociaż byłeś już u nas dwukrotnie, to poza Katowicami raczej niedużo widziałeś?
Niestety nie, ale jestem bardzo ciekawy. Jak dotąd bylem u was z Rollins Band w 1996 r. [koncert w Spodku – MK], a następnie w 2012 r., tyle że bez zespołu, na OFF Festivalu. Za każdym razem wyglądało to tak samo, zaraz po występie musiałem udać się w dalszą część trasy. Jak na razie to tyle jeśli chodzi o moje doświadczenia z Polską.
Chyba nie do końca, bo zdaje się że jesteś nieformalnym ambasadorem Ryszarda Kapuścińskiego i zarażasz ludzi jego twórczością?
To prawda. Czytałem jego książki tylko w przekładzie, ale mimo to uważam, że był jednym z najbardziej poruszających a zarazem wyrazistych pisarzy. Wielokrotnie polecałem jego książki znajomym. Nawet całkiem niedawno podczas wyprawy na biegun południowy, zachęcałem do lektury swoich współtowarzyszy. Uważam, że był pisarzem posiadającym niespotykany zmysł obserwacyjny i wielkie zrozumienie dla tego co dzieje się na świecie.
Znajomy polecił mi jego twórczość w latach 1990. A ponieważ on nigdy się nie mylił, kupiłem wszystkie książki Kapuścińskiego. I jedną po drugiej czytałem. Byłem oszołomiony jego stylem, jego reportażami. Szczególnie tym jak pisał o Afryce.
W Polsce pewnie przywita cię temperatura minusowa, ale w końcu całkiem niedawno wróciłeś z kolejnej podróży. Dodajmy zimnej podróży, bo kilka tygodni spędziłeś na Antarktydzie. Mamy czego zazdrościć?
Było pięknie. To była prawdopodobnie najbardziej poruszająca podróż w moim życiu. Ale piękno przeplatało się też ze smutkiem. Kiedy tam jesteś i widzisz te wszystkie cuda, zdajesz sobie nagle sprawę, że już niedługo to utracimy. Antarktyda się zmienia. Bardzo możliwe, że to co dane mi było zobaczyć w listopadzie w najbliższych kilku latach zniknie całkowicie. Podczas wyprawy rozmawiałem z geologiem, który bada to co dzieje się z Antarktydą. Zapytał. -Widzisz te pingwiny? Ten gatunek to tak zwany pingwin białobrewy. Cały problem leży w tym, że to nie jest jego naturalne środowisko. To gatunek żyjący w zdecydowanie cieplejszych warunkach. Ten obszar Antarktydy to teren występowania pingwinów adeli, ale ich tu już nie ma – zrobiło się po prostu za ciepło.
Możesz zatem nie wierzyć, że klimat ulega zmianie. Jeśli chcesz, doniesienia naukowców możesz włożyć między bajki. Ale te pingwiny są znakiem, że naprawdę coś dziwnego dzieje się z naszym klimatem. Zapytałem go, dlaczego ten proces jest taki gwałtowny? - To nie tak. Ocieplenie klimatu trwa od dziesięcioleci, ale w ostatnich kilku latach przyspieszyło z zatrważającą prędkością.
W czasie mojej wyprawy na Antarktydę, spędziłem półtora tygodnia na statku wraz z naukowcami. Powtarzali właściwie tylko jedno. - To co dzieje się na Antarktydzie ma wpływ na całą naszą planetę i wcale nie nastraja to optymistycznie.
Zdobyłeś biegun, ale twój głód przygód, poszukiwanie nowych dróg realizacji doprowadziło cię nie tylko na 7 kontynentów, ale również na ekrany kin. Obok Josha Homme'a, Iggy'ego Popa bierzesz też udział w najgłośniejszym niemym filmie w historii kina. Projekt ten nosi nazwę „Gutterdämmerung”. Co możesz nam o nim powiedzieć?
Po raz pierwszy usłyszałem o tym pomyśle 6 lat temu. Nie pamiętam czy było to w Szwecji czy w Belgii, w każdym razie w którymś z tych krajów. Wszystko to stało się za sprawą pomysłodawcy tego obrazu, Bjorna Tagemose'a. Pokazał mi kilka wstępnych zdjęć oraz zarys historii. Zarys, który miał przerodzić się w prawdziwy scenariusz przy mojej pomocy. Odpowiedziałem, ze przecież nie jestem reżyserem. - Chyba nic nie przeszkadza ci nim zostać?
Tak więc mocno zaangażowałem się w cały projekt. Gram kilka różnych postaci w tym filmie, m. in. okropnego księdza, jestem też współreżyserem.
Przez miesiące Bjorn wysyłał mi szkice danej sceny, a ja musiałem ją rozbudować i napisać dialogi. Kiedy rozpoczęły się zdjęcia, wszystko zaczęło nabierać kształtów. Całość naprawdę robi duże wrażenie.
Film będzie pokazywany na festiwalach muzycznych. Podczas wyświetlania, ścieżka dźwiękowa do tego obrazu będzie grana przez zespół, całkowicie na żywo. Zdarzą się też momenty, że „aktorzy” występujący w filmie, całkiem niespodziewanie pojawią się przed zgromadzoną publicznością i wcielą się w swoje „role” przy akompaniamencie muzyki.
To będzie jedyna w swoim rodzaju ścieżka dźwiękowa z bardzo mocnym przekazem. A to wszystko w czarno - białym, mrocznym anturażu. Jak klasyczna niema produkcja.
„Gutterdämmerung” to nie jedyny film, w którym brałeś udział. W 1995 r. w „Gorączce” Michaela Manna zagrałeś u boku Ala Pacino i Roberta De Niro. Jak wspominasz pracę z tą dwójką.
Po pierwsze, przed samymi zdjęciami brałem udział w przedziwnym przesłuchaniu. Zostałem zaprowadzony do biura Michaela Manna, który powiedział wprost. - Dobra, mam dla ciebie małą rolę i chcę chcę żebyś zagrał. Al Pacino, De Niro i inne wielkie nazwiska generują takie napięcie, że mam już go dość. Nie potrzebuję dodatkowej presji. Zrobimy tak, twoja postać bierze udział w scenach z udziałem Ala Pacino. Jeśli on Ciebie zaakceptuje – wtedy robimy razem film. Tak więc będziesz musiał poznać Ala i to on powie, czy zgadza się z tobą grać czy nie.
Zapytałem, jak dojdzie do naszego spotkania?
- Za chwilę zjecie razem obiad.
Tak więc po kilku minutach usiedliśmy we trójkę. Przywitałem się słowami: Miło Pana poznać. – Mów mi Al!
Był zabawny i przyjacielski, a kiedy obiad się skończył, klepnął w ramię Michaela Manna i powiedział: - OK Michael, on jest w porządku.
To wystarczyło. Byłem w tym filmie, grałem z Alem Pacino w „Gorączce”. Al był niesamowicie uprzejmy i służył wskazówkami na planie. Zresztą był taki dla każdej osoby zaangażowanej w produkcję. Nigdy natomiast nie spotkałem Roberta De Niro. Ale Al Pacino... To była prawdziwa przyjemność móc pracować z nim przez te kilka dni. I to wspomnienie, bardzo pozytywne, towarzyszy mi do dzisiaj.
Twoja osoba, nierozerwalnie kojarzy się jednak z muzyką. Kilka lat temu powiedziałeś: dość. Zszedłeś ze sceny i tylko okazjonalnie się na niej pojawiasz. Przed kilkoma tygodniami podczas jubileuszu Dinosaur Jr. zagrałeś z nimi jeden kawałek. Z kolei kiedy dowiedzieliśmy się o odejściu Davida Bowie, na początku swojego występu w Newcastle opowiedziałeś o tym jak się poznaliście...
Poznałem Davida Bowie podczas festiwalu, którego był główną gwiazdą. [belgijski Rock Werchter w 1997 r. - MK]. Rollins Band również tam grał. Za kulisami zobaczyłem jak zbliża się w moim kierunku. Nie byłem w stanie się ruszyć, ani wydusić z siebie słowa – w końcu byłem jego wielkim fanem. Stanął, spojrzał na mnie i rzucił. - „Rollins!” Ja odpowiedziałem: „David!”. Po czym podbiegłem i uścisnąłem jego rękę.
Zapytał, czy jadłem już obiad. - Nie. Poszliśmy zatem wspólnie. I wtedy zaczął cytować fragmenty moich wywiadów i wypytywać mnie o to o czym będzie moja kolejna książka?
- Wiesz, że piszę książki?! - Tak - odpowiedział - nie czytałem wszystkich, ale te do których dotarłem, były dobre. Byłem mocno oszołomiony tym, że David Bowie interesuje się tym co robię.
Podczas naszego obiadu, powiedziałem Davidowi, że myślę nad pewnym projektem, w którym widzę miejsce dla Lou Reeda. Do tej pory nie miałem pojęcia jak do niego dotrzeć, ale David zapewnił. - Spokojnie, pogadam z Lou, on do Ciebie zadzwoni. To było bardzo miłe z jego strony.
Kilka tygodni później, w moim apartamencie w Nowym Jorku, zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem ten głos. - Cześć Henry, tu Lou Reed. David mówił, że chciałeś ze mną pogadać. Prawie zemdlałem. Ale tak właśnie poznałem Lou Reeda, dzięki Davidowi. Moja przyjaźń z Reedem trwała kilka lat, kilkukrotnie się widzieliśmy, wymienialiśmy się wiadomościami.
Nigdy nie zapomnę, kiedy przed jednym z występów w Nowym Jorku, do garderoby wszedł manager i powiedział. - Ktoś chce się z tobą zobaczyć. To ważne, bo zazwyczaj nie spotykam się z nikim przed występem. To po prostu generuje dodatkowy stres.
Nie miałem specjalnej ochoty, ale manager mnie zachęcił. - Wydaje mi się, że będziesz chciał z nimi porozmawiać. Mają jakąś dozę szaleństwa w sobie. Otworzyłem drzwi, a za nimi stała Laurie Anderson i Lou Reed. To była jedna z tych wspaniałych nocy, które czasami zdarzają się w naszym życiu.
To jest idealny moment, żeby gdzieś w tle zabrzmiało „Perfect Day”.
Oj tak... (po czym po kilku sekundach śmiechu dodał:) Jestem fanem masy artystów i czasami zapominam, że sam kiedyś grałem w zespole. W każdym razie, kiedy ta dwójka mnie odwiedziła, to był moment na powiedzenie sobie – to naprawdę dobry dzień.
Pozostańmy jeszcze w kręgu muzyki. Na scenie zdarzało ci się grać z naprawdę dużymi nazwiskami. Poza nią, przeprowadziłeś wywiady z największymi artystami tego świata.
Ale na koncie masz też ogromną pomoc w wydaniu albumów The Gun Club. Lider formacji, nieżyjący już Jeffrey Lee Pierce, to osoba nieco znana w Stanach. W Polsce niestety zupełnie nie. To wielka szkoda, bo moim zdaniem był jednym z najoryginalniejszych artystów, przynajmniej jeśli weźmiemy pod uwagę ostatnie 30 – lecie.
To co przed chwilą powiedziałeś, to tylko czubek góry lodowej. Jeffrey Lee Pierce był jednym z najważniejszych niezależnych artystów, których wydała Ameryka w całej swojej historii.
Poznałem go w 1982 r. podczas koncertu Black Flag. Wiedziałem kim jest, słyszałem już debiut The Gun Club. Po koncercie podszedłem do niego, chwilę porozmawialiśmy. Okazało się, że on również wie kim jestem, zna Black Flag – to był początek przyjaźni, która trwała aż do jego śmierci.
Wydałem kilka albumów The Gun Club w Stanach. Tych, którymi nie zainteresowane były duże wytwórnie, „Mother Juno”, „Pastoral Hide and Seek”. Ta muzyka brzmi tak, że nikt lepiej tego nie zagra!
Jeffrey nie stąpał po ziemi, on chodził z głową w chmurach. Wiedział, że nie dożyje starości. Było w nim coś takiego, nie smutnego czy tragicznego – ale coś co sprawiało, że zmierzał ku czemuś mrocznemu. Końcowi, który nadejdzie zbyt szybko.
Moim zdaniem, muzyka którą stworzył przetrwała i z upływem lat tylko zyskuje. Jeffrey nie dbał o siebie i to musiało się tak skończyć. Pamiętam, że umarł na kilka dni przed tym kiedy miałem wydać jego płyty w Stanach. Wiedział o tym, ale nie doczekał tego momentu i nie zobaczył „Mother Juno”.
Kochałem go i bardzo mi go brakuje. W moich programach w radiu często gram The Gun Club. Aby ludzie nie zapomnieli o tej muzyce. Niech ci, którzy go wcześniej nie słyszeli, odkryją tego niesamowitego muzyka.
Mówiłeś o muzyce, która prezentujesz w radiu. Przypomnijmy, jesteś DJ-em w radiu KCRW. Co ostatnio grałeś?
Mam masę płyt. Ale ustalmy – każda płyta czy też piosenka, która do Ciebie dociera – to już przeszłość. To zostało nagrane, wyprodukowane, wydane – tak więc to już historia.
W gąszczu nowości, staram się odszukać możliwie najciekawszą muzykę, zarówno dla słuchaczy jak i dla siebie samego. Mam prawie 55 lat. Zauważyłem, że ludzie w moim wieku stają się... Powiedzmy inaczej, lekceważą nową muzykę. Często słyszysz: „w naszych czasach grało się lepiej”. Jestem zdania, że świetna muzyka nadal powstaje i to właśnie teraz. Staram się tak dobierać nagrania, aby były świeże. Tak aby ludzie w moim wieku mogli cieszyć się dobrą muzyką, ucząc się przy okazji nowych dźwięków. Nieważne przecież w którym roku żyjesz, zawsze znajdziesz świetną muzykę.
Nieprawdą jest, że dobra muzyka była grana tylko w latach 1970. Wtedy była dobra, to fakt, ale jest dobra i teraz. Tak więc gram starsze kawałki jak The Velvet Underground, The Stooges, The Clash, różne kapele punk rockowe, bardzo mi w końcu bliskie. Ale pojawia się też Ty Segall, młody muzyk, który na całe szczęście co kilka miesięcy wypuszcza świetną płytę. Widziałem go wiele razy na żywo i jest niesamowity. Kapela z Los Angeles, Wand. W ciągu 2,5 roku nagrali 3 albumy, a ich ostatnia płyta „1000" jest po prostu powalająca.
Tak, jestem nieustająco zadziwiony i poruszony tym, co dzieje się teraz na muzycznej scenie.
Twoje zdziwienie i zdolność do dostrzegania różnorodności, sprawia że wciąż poszukujesz ożywczych impulsów. W życiu, w muzyce. Przy tym prowadzisz spartański tryb życia – nie pijesz, nie palisz, kilka godzin dziennie spędzasz na siłowni oraz przygotowaniach do występów. Pełna dyscyplina. W 1983 r. miałeś pierwszy występ mówiony z serii „spoken word”. Czy po 33 latach Henry Rollins wie jeszcze co to stres?
Stres jest zawsze, ale łagodzi go liczba prób. Kiedy zaczynam show – jestem gotowy. Nie zastanawiam się co zrobię, co powiem.
Pół godziny przed występem jestem już tak nakręcony, że chciałbym wyskoczyć na scenę. Kocham publiczność. To dość dziwne, ale dużo ludzi powie ci, że występując mają dziwną słabość do swojej publiczności, a więc ludzi, których w końcu nie znają.
To pewnie obustronna zależność, w końcu oni przyszli dla ciebie, a ty jesteś tam dla nich.
Jeśli jestem przygotowany, kolejnym ważnym czynnikiem jest to, że muszę być kompletnie pochłonięty tym o czym opowiadam. To musi być szczery przekaz. Problem rodzi się w momencie, kiedy nie masz w sobie pasji i zaczynasz kłamać – wtedy każdy z nas robi się nerwowy.
Dla mnie najważniejszy jest etap przygotowań. Na scenie, radość z tego co robię, przychodzi sama. Ale to nieodzowne, w końcu będę w trasie przez kilka najbliższych miesięcy.
To tak jak tournée z zespołem: masz zestaw piosenek, które grasz co wieczór. A ponieważ ja mam naprawdę masę materiału, będę moimi opowieściami bawił ludzi aż do grudnia. Na całym świecie, w przeszło 20 krajach. A teraz po prostu już nie mogę się doczekać, kiedy znowu pojawię się na scenie. Jestem bardzo podekscytowany.
Henry Rollins (fot. CEO)
W czasie swoich występów poruszasz różne tematy. W związku z nadchodzącymi wyborami prezydenckimi w Stanach, ta tematyka będzie dominować?
My, homo sapiens, jesteśmy naprawdę bardzo zmyślnymi istotami. Codziennie w naszej głowie rodzą się nowe idee, nowe pomysły. W moim przypadku, nigdy nie spotkałem się z politykiem, z którym zgadzał bym się w każdej materii i podejrzewam, że tak samo jest w twoim kraju. Mało tego, z biegiem czasu różnice w ocenie rzeczywistości przybierają na sile, dochodząc do skrajnej postaci. Z tego względu wiele osób może mieć dość polityki... Ale z pewnością wiesz kim jest Donald Trump?
Tak, ubiega się o prezydenturę...
Czy to nie straszne?! Miliony ludzi chcą, żeby przez następne 8 lat to on był prezydentem. A kiedy słyszysz co wygłasza z mównicy, to po prostu żenujące. Pytanie: dlaczego ludzie chcą nie niego głosować? Bo ludzie po prostu nie myślą. Zarówno zwolennicy Demokratów jak i Republikanów są wściekli na to jak wygląda obecny model rządzenia, a ten gniew jest przelewany na ludzi, których wybrali. Ostatnio będąc w telewizji, zażartowałem, że może jestem ostatnią osobą w Stanach, która lubi Obamę. Fakt, uważam że jest wspaniałym człowiekiem, chociaż takich jak ja pozostała garstka. Każdy polityk prędzej czy później i tak nas rozczaruje. Mało tego, dotychczasowe systemy rządów, mające na celu kierowanie milionami ludzkich istnień, to mrzonka. Myślę, że ostatnie dziesięciolecia wyzwoliły w nas przekonanie, że ludzie nie dadzą podporządkować się żadnemu systemowi. Socjalizm, komunizm, demokracja, kapitalizm... cokolwiek. Zawsze znajdzie się ktoś, kto wystąpi przeciw z góry narzuconym regułą gry. To obszerny temat, a ja omawiam go bardzo pobieżnie. Wydaje mi się, że ludzkość dotarła do miejsca, w którym widzimy, że każdy system polityczny, finansowy przysparza nam problemów. Tak jest, ponieważ ludzie nie posłuchają rozkazu, nie przyjmą potulnie wszystkiego co im podrzucisz. Ja tego nie zrobię, ty też nie, ponieważ jesteśmy autonomicznymi, myślącymi istotami.
Z racji powyższego, powiedziałeś kiedyś, że w życiu nie pozostawiasz niczego przypadkowi. W końcu ty jesteś jedyną osobą, która za nie odpowiada. Ale był czas, kiedy musiałeś zmierzyć się z samym sobą. Cytując cię po raz kolejny, "wykuć na nową swojego ducha za pomocą żelaza". Co poradzisz tym wszystkim, którzy zmagają się z życiowymi trudnościami?
Wszyscy miewamy gorsze momenty i nie ma nikogo, kto przeszedłby przez życie bez wpadki. Nie mogę natomiast zrozumieć tego, że są ludzie, którzy z własnej woli chcą ze sobą skończyć. To, że czują się źle, to prawda. To bolesne uczucie i nie można temu zaprzeczyć. Ale nie możesz siebie krzywdzić! Moją metodą aby się temu przeciwstawić, jest wysiłek fizyczny. Jeśli czujesz się źle, idź na siłownię, wsiądź na rower, idź na spacer, pobiegaj na bieżni. Spraw, żebyś spocił się z wysiłku, żeby twoje serce ruszyło ze zdwojoną siłą. Powiem na własnym przykładzie: to po prostu działa. W moim życiu sprawność fizyczna odgrywa bardzo ważną rolę. Dzięki zapanowaniu nad własnym ciałem, stałem się nie tylko silniejszy fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. A to wszystko dzięki mojemu nauczycielowi historii, weteranowi z Wietnamu, panu Peppermanowi. To on pokazał mi tajniki podnoszenia ciężarów. Treningi dały mi poczucie własnej wartości, którego zawsze mi brakowało. Do pewnego momentu dziwiłem się, że człowiek może czuć się dobrze sam ze sobą. Dotarło to do mnie dopiero w momencie, kiedy postanowiłem coś ze sobą zrobić i zabrałem się do treningu. Ujarzmienie żelaza sprawiło, że wyrobiłem w sobie charakter. Pepperman nie chciał ze mnie zrobić mięśniaka. Chodziło o to, by w siebie uwierzyć. Aby w końcu przestać żyć wewnętrznym strachem. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo to było ważne. Jestem mu winny ogromną wdzięczność.
Piękna opowieść, dziękuję. Na koniec powiedz nam, czego możemy się po Tobie spodziewać. Pozwolisz sobie na krótką zapowiedź?
Czemu nie? Nazywam się Henry Rollins. Mam prawie 55 lat. Od 1981 do 1986 r. byłem wokalistą Black Flag, potem przez kilka lat grałem we własnym zespole Rollins Band. W tym czasie założyłem wydawnictwo. Piszę codziennie, jak na razie opublikowałem 27 książek, część z nich została przetłumaczona na inne języki. Zwiedziłem 90 krajów, jako turysta ale i na potrzeby realizowanych programów dokumentalnych. Chyba jestem facetem zainteresowanym tym, co dzieje się dookoła (śmiech). Od kilku lat rozmawiam z wami, opowiadając o tym gdzie byłem, co widziałem i co się wtedy wydarzyło. A działo się dużo w Iranie, Korei Północnej, Iraku, Afganistanie, na Bliskim Wschodzie, Azji. Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić, i na tyle dacie się wciągnąć w moją opowieść, że nie zauważycie jak szybko zlecą te dwie godziny.
Henry Rollins wystąpi na scenie Radia Wrocław 24 stycznia 2016 r. o godz. 18:00.
Dźwiękowy zapis tej rozmowy do odsłuchania będzie na dzień przed wrocławskim występem Henry'ego Rollinsa, 23 stycznia na antenie Radia Wrocław Kultura w audycji Nie Było Grane.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.