David Gilmour „Rattle That Lock” (RECENZJA PŁYTY)
Rok 2006 i 2014. Z jednej strony album „On an Island”, wydany przed 9 - ciu laty, nie zawierający żadnej przełomowej muzyki. Po prostu świetnie zagrane i zaśpiewane utwory ze znakiem jakości Pink Floyd ery post - watersowskiej. Z drugiej jednak, „Endless River”, ostatni, pożegnalny, archiwalny album Pink Floyd. Krążek jaki ukazał się przed rokiem, przynosząc muzykę ilustracyjną, ambientową, w wielu miejscach niedokończoną choć pozostającą ostatnim wspomnieniem po „Division Bell” i małym pomnikiem dla zmarłego Ricka Wrighta. Jednym słowem muzyczne archiwum sklecone z niespecjalnie ważnych i ciekawych materiałów, jakie zarobiło krocie na marce Pink Floyd, nieszczególnie jednak wzbogacając dyskografię Floydów. Czy ktoś po roku jest w stanie zanucić z pamięci jakąś melodię za wyjątkiem „Louder Than Words”?
Wydanemu w ostatni piątek „Rattle that Lock” bliżej zdecydowanie do solowego Gilmoura niż ostatniej podróży jego macierzystej formacji. Materiał napisany wspólnie z żoną i pisarką w jednej osobie, Polly Samson, jest na poły autobiograficzny, na poły zaś to "Dark Side of The Moon" szyte na miarę roku 2015, w wydaniu mocno osobistym. Materiał ukazujący w bardzo luźny sposób jeden dzień z życia człowieka. 69 - letni Gilmour, artysta spełniony, zaprasza nas zatem do swojego świata.
Podróż zaczynamy od instrumentalnego tematu 5 A.M (pytanie czy tytuł nie jest przytykiem do 4.30 A.M z „Prons and Cons of Hitch Hiking” Watersa?). Jest zwiewnie, nieco sennie do momentu, kiedy wchodzi gitara Gilmoura i aż żal, że temat który tak pięknie się rozwija, gdzieś nagle gaśnie. Piosenka tytułowa, jaka promowała to wydawnictwo, to dobry pop rockowy numer, w którym głos Gilmoura brzmi zdecydowanie żywiej i mocniej niż ostatnimi laty. Zresztą to wokale są najmocniejszą stronę „Rattle that Lock”. Biorąca na siebie część obowiązków wokalisty, Mica Paris jak i wtórujący jej The Liberty Choir, nadają tej kompozycji przestrzeni i dynamizmu.
Teraz po raz pierwszy daje o sobie znać jeden z głównych gości na tym albumie. Zbigniew Preisner i jego aranżacja „Faces of Stone”. Lekki wodewilowy posmak, w oddali pojawiają się nieśmiałe echa z „The Trial”, ale to smaczki, bo nad całością zdecydowanie górują smyczki przy akompaniamencie gitary akustycznej. Wespół z tematem granym na akordeonie, aranżacja robi niesamowite wrażenie. Jest i piękna solówka Gilmoura, który w swoim stylu kończy jedn z najlepszych kompozycji na tej płycie!
„A Boat Lies Waiting” to utwór, gdzie gitarzystę wokalnie wspierają Graham Nash i David Crosby. Jest i syn artysty Gabriel Gilmour, jest i Rick Wright. To piękne epitafium dla przyjaciela i chyba ostatnie muzyczne pożegnanie ze zmarłym Rickiem Wrightem. Początek kompozycji to głos kilkumiesięcznego Gabriela (dziś 18-latka) jaki przechodzi w słyszany w oddali monolog Wrighta o morzu. W końcu żeglowanie stanowiło dla niego miłość najtrwalszą. Całość utrzymana jest w klimacie obecnym w morskim „A pillow of winds” z płyty "Meddle", a ostatnie słowa: "You'll sleep like a baby / As it knocks at Death's door" w pełni oddają kruchość ale i powab ludzkiego życia. Piękny utwór.
„Dancing Right In Front of Me” nieco w klimacie jazzowym (tak!), niespiesznie przekracza z nami połowę tego albumu i po sennym „A Boat Lies...” doprowadza nas do najlepszego utworu na tym wydawnictwie. Powiem szczerze, że już się zastanawiam jak „In Any Tongue” zabrzmi na żywo. Bo pewność, że mamy do czynienia z klasykiem przynajmniej w wymiarze Gilmoura, mam absolutną. Z pozoru blisko 7 minut wypełnione jest prostym tematem granym naprzemiennie na fortepianie i gitarze akustycznej, tematem jakiemu towarzyszy dostojna perkusja trzymająca całość kompozycji w ryzach. Ale właśnie tutaj najpełniej Gilmour pokazuje dlaczego jest jednym z najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych gitarzystów w historii. Półtora minuty jakie wieńczy ten utwór, ten dźwięk, ton, to prawdziwe zwierciadło jego talentu i wrażliwości jaka promieniuje. Klimat stworzony kilkoma prostymi zagrywkami. Niby nic nowego, znamy przecież tę gitarę, a jednak wzrusza jak nigdy.
Pięknie, „Beauty”, to kolejna instrumentalna partia, senny miraż wyczarowany kilkoma prostymi dźwiękami z Gilmourowskiego Fendera, z lekkimi naleciałościami ze wstępu do „Shine on You Crazy Diamond”, ale więcej tu duchów z „Animals” i „Division Bell” niż z płyty wydanej równo 40 lat temu. "The Girl in The Yellow Dress" to największe zaskoczenie albumu. Gęsty od dźwięków kontrabasu i kornetu Roberta Wyatta, song w stylu Stinga, przyprawiony mocną nutką jazzu, gdzie wokal Gilmoura plasuje się w rejonach smooth bardziej niż kiedykolwiek. Dochodzimy do „Today”, wokalnego pożegnania, gdzie Gilmour spokojnie wyśpiewuje: "If this should be my last day on earth I'll sing along" ...i zamyka płytę klamra kompozycyjną, instrumentalnym "And then".
51 minut muzyki, różne style choć podane w sposób bardzo dyskretny, intymny. Słowo o gościach, bo obok wymienionych wyżej, również wiele innych ważnych nazwisk się tu pojawiło, m.in. Jools Holland, Robert Wyatt, Phil Manzanera, Andy Newmark. Ale mimo tego bogactwa, muzyka jest wyciszona, skromna, i nawet przez moment nie ma się wrażenia przesycenia, nikt nie wychodzi przed szereg. Chyba najlepiej oddał to recenzent Record Collectora, pisząc o nowym albumie Gilmoura: "Produkcja, jaka utrzymuje nienaganną jakość i styl od początku do końca".
Z tymi muzykami David Gilmour wystąpi we Wrocławiu 26 czerwca 2016 r.
Na najnowszym albumie, coś zagrzechotało w zamku, klatka została otwarta, ptaki wyleciały. I długo będą kołowały gdzieś nad nami. To bardzo dobra płyta.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.