U.K. we Wrocławiu: Zmierzch monarchii (RECENZJA)
Ostatnimi czasy mamy do czynienia z prawdziwym wysypem muzycznych kolaboracji, które pod szyldem modnych przed kilkunastoma latami zespołów, zwierają szyki i ruszają na podbój naszych serc, wróć!, portfeli. Sami im pomagamy przy pomocy nostalgii oraz często płonnej nadziei, że muzyka prezentowana na scenie nie pozbawiona będzie klasy wykonawczej i emocji, które w nas odbiorcach wywoła tak poszukiwane w coraz bardziej cyfrowym świecie, analogowe katharsis.
Muzyczne bezkrólewie
Z podobnym, może nieco cynicznym nastawieniem, udałem się na niedzielny koncert formacji U.K., założonej w 1977 r. przez śpiewającego basistę Johna Wettona i perkusistę Billa Bruforda, a więc muzyków jacy wchodzili w skład ostatniego wcielenia King Crimson w latach 70. O ile jednak zespół Roberta Frippa był grupą, która nie bała się eksperymentowania i obok The Beatles potrafiła udanie transformować swój muzyczny image w sposób prawdziwie twórczy i inspirujący, o tyle U.K. wyrastając na gruzach dworu Karmazynowego Króla, tylko przywdziało jego dostojne ale i nieco już wyblakłe szaty. Muzyka tworzona prze kwartet, w skład którego weszli również gitarzysta Allan Holdsworth oraz skrzypek i klawiszowiec Eddie Jobson, nie była próbą zdefiniowania koła na nowo. To kilkuminutowe utwory lokujące się w etykietce rocka progresywnego, o rozbudowanych partiach instrumentalnych, którym stylistycznie daleko było do tego co pod koniec lat 70-tych grali i wyrażali w tekstach Sex Pistols czy też The Clash. U.K. pojawiło się więc na muzycznym wybiegu w szykownej ale wszystkim już znanej kolekcji, zachwytu nie wzbudzając.
Po prawie 40 latach, John Wetton i Eddie Jobson wspomagani przez perkusistę Virgila Donatiego i
gitarzystę Alexa Machacka zawitali po raz pierwszy a zarazem ostatni do Wrocławia. Na Dolnym Śląsku postanowili rozpocząć serię koncertów w ramach Final World Tour 2015, którym 30 kwietnia w Tokio oficjalnie zakończą działalność pod szyldem U.K.
Dziękuję Johnowi, że wytrzymał ze mną tyle lat na scenie...
Małe kłopoty techniczne sprawiły, że kilkanaście minut po godz. 20.00 w sali koncertowej Radia Wrocław w końcu zgasły światła. Spektakl pozbawiony wszechobecnych ostatnio prezentacji multimedialnych, dymów dawał nadzieję, na wciągający muzyczny seans. Zaczęli dość niespodziewanie od „Thirty Years” z pierwszego albumu. Następnie „Nevermore” z tego samego krążka czyli dwa najdłuższe utwory z wydanej w 1978 r. płyty „UK”. Jazzowe palcówki Machacka wykonane z precyzją automatu, przetykane motywem klawiszy i basu granym unisono. Kwadrans muzyki już za nami, lecz na dobrą sprawę oprócz usilnych prób akustyka, starającego się abyśmy nie usłyszeli będącego w niezłej formie wokalnej Wettona, muzyki sporo ale emocji jak na lekarstwo. Suspens? Chyba tak, bo zaraz potem niespecjalnie zadowolony z życia Alex Machacek, po raz kolejny wkłada rękę do kieszeni i najzwyczajniej w świecie schodzi ze sceny! A z niej już zaczynają płynąć dźwięki „Carrying No Cross”. Usprawiedliwiam Machacka, w końcu przez najbliższe 12 minut jego gitara nie będzie potrzebna... Wetton początkowo nie trafia z dźwiękiem, gubi też nieco tekst, jeszcze gorzej wypada instrumentalna partia klawiszy Jobsona, która na płycie poraża przestrzenią, na scenie zaś razi płycizną, pustką. Na szczęście reflektuje się Wetton, który przypomina sobie, co robił z gitarą basową w King Crimson. W końcu potężny ryk basu, a dodatkowe decybele generuje katowany zawzięcie przez Donatiego zestaw perkusyjny. I nawet jego jazzowa maniera, coraz mniej drażni. U.K. wyraźnie się rozkręca, finał kompozycji jest podniosły i potężny zarazem. Po raz pierwszy tego wieczoru muzyka wywołuje dreszcze.
Na scenie zostaje sam Jobson, zaczyna grać na klawiszach instrumentalny wstęp do „Alaski”, wspomaga go wyraźnie pobudzony Donati. Zespół po chwili melduje się na scenie w komplecie, „Alaska” płynnie przechodzi w „Time to kill”, kapitalny popis na elektrycznych skrzypcach w wykonaniu Jobsona, kolejne niesamowite technicznie ale i wyzute z emocji solo gitarowe, kontrastujące ze stawiającym basową ścianę dźwięku Wettonem. Zasłużone brawa. Na scenie po raz kolejny pozostaje sam Jobson, zabawiający publiczność opowieścią o początkach zespołu oraz wyrażając podziękowania dla Wettona, za lata wspólnej pracy i przyjaźni. Przychodzi czas na lidera U.K. Salę spowija mrok, jaki rozświetla jedynie poświata promieniująca z podświetlanych, szklanych skrzypiec siwowłosego muzyka. Spod jego palców bombardują nas z pozoru kakofoniczne dźwięki będące skrzyżowaniem wirtuozerii Nigela Kennedy'ego z improwizacyjną fantazją Hendrixa. I tak jest do momentu, kiedy to Jobsonowi pęka włosie smyczka i sala przestaje drżeć w posadach. To się nazywa pasja!
Chwila oddechu w postaci przebojowego „Razndezvous 6:02” i czas na kolejny popis. Tym razem zostajemy sam na sam z Virgilem Donatim. Perkusista to przedni, i zdecydowanie lepiej czuł się tego wieczoru solo niż z zespołem, ale jego styl po prostu nie do końca pasuje do U.K. Jeżeli ktoś miał wątpliwości, u kogo Donati zaciągnął muzyczny dług, to po wysłuchaniu jego ćwiczeń rytmicznych na werblu i hi hacie oraz fantastycznego groove'u, chyba jest pewien, że Buddy Rich może z góry bądź innego miejsca patrzeć i słuchać z zachwytem.
Zbliżamy się do końca, przechodzący płynnie „In the Dead of Night” w „By the Light of Day” i to już koniec podstawowego seta. Bis. Na początek „Caesar's Palace Blues” czyli dźwięki bez historii, zagrane niemal jak na płycie. Ale zaraz potem najlepszy moment koncertu, rozhuśtany zmienionym aranżem „The Only Thing She Needs”, z nieco funkową sekcją rytmiczną, bardzo szybkim kostkowaniem Wettona, który po raz pierwszy tego wieczora jest prawdziwie uśmiechnięty. Na koniec, bardzo wymownie, zostaje sam z Jobsonem na scenie, raz jeszcze pojawia się koda z „Carrying No Cross”. I to już wszystko. Oklaski, światło i muzyczna monarchia znika ze sceny. Przynajmniej we Wrocławiu.
Tylko dwóch
Słów kilka jeszcze o muzykach. Oryginalny skład U.K. czyli Wetton i przede wszystkim Jobson, byli autentyczni w swoim przekazie. Nie ustrzegli się wpadek, zwłaszcza Wetton, jednak nie one przeszkadzały. Oddać mu należy, że nadal ma patent na śpiew przesycony goryczą, jakby czegoś mu było żal. Virgilovi Donatiemu techniki, zaangażowania odmówić nie można, ale nie wyglądał na szczególnie zachwyconego granym materiału.
Osobny akapit, niestety, należy się austriackiemu gitarzyście Alexowi Machackowi. Pierwszy raz zdarzyło mi się zobaczyć muzyka tak statycznego, wyjałowionego z emocji, który będąc na scenie częściej wyciąga rękę z kieszeni by poprawić swoją fryzurę niż zająć się graniem. Nawet najbardziej krystaliczna solówka nie zastąpi braku zaangażowania. Wirtuozerskie partie gitarowe, były wykonane zupełnie bez feelingu, za wyjątkiem ostatniej. Wizja wyjścia na papierosa podziałała mobilizująco? No cóż, jeżeli ktoś będzie poszukiwał odtwórcy głównej roli w nowej wersji bunuelowskiego „Szymona Pustelnika”, bez chwili zastanowienia polecał będę Austriaka.
Kilka lat temu Wetton zapytany o to, czy współpraca z Wishbone Ash, Roxy Music czy Uriah Heep była dla niego interesująca, odpowiedział szczerze: ”Nie, ale muzyk jakoś musi zarobić na życie”. Nie robiąc sobie wielkich muzycznych nadziei na niedzielny wieczór, żałuję jedynie, że dzięki gitarowym popisom pojąłem dobitnie co miał na myśli.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.